Sukhotai, Ayutthaia i niespodzianka w Thamkrabok
Sporo czasu zajęło nam ustalenie, co robimy między Chiang Mai a Bangkokiem, z którego lecimy na Filipiny. Chyba już nasyciliśmy się Tajlandią, więc zmieniamy plany, skracamy. Jedziemy zwiedzić jeszcze poprzednie stolice Tajlandii – Sukhothai i Ayuthaię. Nawiasem mówiąc wydaje mi się, że każde większe tajskie miasto było kiedyś stolicą. Każde ma swoje ruiny świątyń, każde najlepiej zwiedza się na rowerze. Ayuthaia jest blisko Bangkoku, więc jest mnóstwo ludzi na jednodniowe wycieczki. Ludzie bardziej napastliwi próbują namówić Cię na obiad lub masaż. Słysząc gromkie sawadikaaaaa po raz nie wiem który odruchowo przyspieszam. Infrastruktura miasta nie zachęca do dłuższego pozostania, a ruiny… są ładne, ale pół dnia spokojnie wystarczy żeby zobaczyć większość rzeczy i trudno o szybsze bicie serca.
Sukhotai jest dalej na północ i nie jest na trasie pociągu łączącego Bangkok z Chiang Mai, więc dużo mniej ludzi tu dociera. Kompleks historyczny jest jak wielki park i dużo przyjemniejszy do eksplorowania, a ludzie nie natarczywi. Szymon postanawia nam pokazać, że zapomniał jak się jeździ na rowerze, więc mamy małą burzę w szklance wody, ale jak wiadomo odrobina terroru jeszcze nikomu nie zaszkodziła i bardzo szybko okazuje się, że jazdy na rowerze się jednak nie zapomina, co więcej – sprawia ona dużo radości i mamo, mamo czy moglibyśmy jeszcze tu pojeździć??
Jest szansa, że osiwieje z dziadem, zanim skończymy tę podróż.
Zwiedzając świątynie zdaję sobie coraz mocniej sprawę z tego, jak niewiele ciągle wiem o buddyzmie. Przekopując internet w poszukiwaniu wiedzy, trafiam na brata Dawida – Polaka, który został pełnoprawnym buddyjskim mnichem w zakonie Thamkrabok w Tajlandii. Tadam! Ślepa kura, ziarno, te rzeczy – jedziemy spotkać się z bratem Dawidem i obejrzeć z bliska zakon tradycji leśnej. Przekopałam się przez całą stronę, Thamkrabok okazuje się być miejscem niezwykłym (zachęcam Was bardzo do lektury strony). Oglądamy jaskinie, w których rezydowali mnisi-założyciele (a jedną z założycielek była kobieta!), potem wielki teren klasztoru – świątynie, wielkie, pokryte bazaltem posągi Buddy, pracownie, sauny lecznicze, jezioro, krematorium i miejsce pochówku zasłużonych braci, nawet krokodyla który mieszka na terenie zakonu. Pijemy lokalną ziołową herbatę (ale nie tę powodującą wymioty), a jeden z braci częstuje nas – nie wierzę, że to mówię – pysznymi lodami z duriana, własnoręcznej roboty.
Zastanawia mnie pomysł na życie, w którym rezygnujesz z pieniędzy, z przedmiotów, by odzyskać wolność. Z całego miejsca bije spokój i dobra energia. Żałuję, że musimy jechać, chętnie doświadczyłabym tego miejsca dłużej. Czuję, że jeszcze tu kiedyś wrócę.