Yellowstone. W krainie gejzerów i gorących źródeł.
Na północ od parku Teton wjechaliśmy zaraz do najstarszego parku narodowego Stanów Zjednoczonych, czyli do Yellowstone. Kempingi ma dość oblegane, jest też kilka, które można rezerwować z góry i jest na nich spora rotacja, więc zasięg restauracyjnego wifi w Tetonach z dużą dawką cierpliwości pozwoliło Wojtkowi upolować miejscówkę na polu Madison. Zarezerwowane miejsce oznacza, że nie musimy zrywać się w środku nocy na dojazd i meldować się o 6-7 rano na miejscu.
Mapa pokazuje, że ten park będzie naprawdę duży. O bogowie, on jest ogromny! Dojazdy do różnych punktów parku zajmują godzinę, dwie albo i więcej, jeśli na drodze pojawią się bizony… O ile w Tetonach widzieliśmy jedno stado, o tyle w Yellowstone po trzech dniach ich widok nam już zobojętniał, tak było ich dużo. Czytałam, że w Yellowstone jest największe skupisko gejzerów na świecie. Są gejzery – to te strzelające wodą wysoko w górę, są bąblujące szare bagna, są dymiące fumarole no i są gorące źródła. We wrzącym środku wściekle niebieskie, z kolorowymi jęzorami wokół. Na obrzeżach, gdzie woda ma niższą temperaturę żyją różne bakterie i mikroorganizmy przybierające różne kolory, w zależności od temperatury. Powstają kolorowe glisanda, śmierdzące lekko jajem, niebezpieczne i nieprawdopodobne. Wszystkie leżą na obszarze superwulkanu, który jeśli byłby uprzejmy kiedyś wybuchnąć, pokryłby wulkanicznym popiołem obszar o promieniu 800 mil (1 mila to jakieś 1,5km, policzcie sobie).
Wczesnym rankiem jest zimno, termometr pokazuje 3 w porywach do 5 stopni. Mgły zasłaniają wszystko i nawet wielkie, tęczowe źródło Prismatic jest kompletnie niewidoczne. A potem wychodzi słońce, mgła znika a temperatura wzrasta do 30 stopni, pali nosy i czoła.