Nie wiem, jak to się stało, ale trzeci raz w życiu polecieliśmy do Egiptu, do hotelu, na all inclusive. I to drugi raz w przeciągu roku. Właściwie wiem, co się stało – w pandemicznym świecie to było łatwo osiągalne miejsce, a all inclusive zawiera w pakiecie bajkową rafę, pewnie jedną z lepszych w tej części świata. Zmęczeni ostatnimi miesiącami wybraliśmy po najmniejszej linii oporu.
Mam z tym Egiptem takie love-hate relationship. Z jednej strony zabytki – SZTOS. Pustynia (a zwłaszcza nocne niebo nad nią) – OBŁĘD, pod wodą – BAJECZKA. Z drugiej strony zmasowana turystyka, Janusze i Grażyny, pośrodku pustkowia rozrzucone co 10 km kompleksy hotelowe, wypielęgnowane trawniki i krzaczki, na widok których cierpnie mi skóra. Ile w to trzeba wpompować wody, żeby utrzymać w tym środowisku. Nachalni sprzedawcy wszystkiego, masaż masaż, kom to mi, lejter okej , bakszysz, bjutiful.
Podwodny świat rekompensuje mi wszystko. Na powierzchni monotonny beż, pod wodą bogactwo kształtów i kolorów. Pierwsze wejście po przerwie zawsze z przyspieszonym biciem serca, zwłaszcza, że też pierwsze od wizyty w komorze dekompresyjnej. Dopiero gdzieś na 10 metrach głębokości przypominam sobie, po co tu jestem. Odpływają problemy, zmęczenie, szum w głowie, jest tylko głęboki oddech, wielki błękit, a do tego kolory, faktury, tekstury.