Jakby ktoś mi powiedział, że będę obchodzić rocznicę ślubu na Mauritiusie, to pewnie bym go wyśmiała. Może to wyrównanie karmy za rocznicę spędzoną w szpitalu z Szymona zapaleniem płuc. Właściwie, gdyby ktoś kiedyś mi powiedział, że wyjdę za mąż naraziłby się na szyderstwo. Z tej perspektywy niewiele dziwi, za to wiele zachwyca. Jak mówi Wojtek, naharowaliśmy się, żeby to wszystko wyszło.
Zaopatrzeni przez Tytusa w świecące obrączki (bardzo przydane, kiedy idziesz po ciemku drogą bez pobocza) udaliśmy się do lokalnej restauracji, z wierzchu trochę zapyziałej, w akompaniamencie muzyki lat 60 i 70 (John Lennon, Moody Blues) i wrzeszczących wokół nietoperzy. Szymon jak zawsze rzucił się oczami na owoce morza, by potem stwierdzić, że od tych nieżywych zwierząt trochę mu niedobrze, a właściwie to mu nie smakuje (Musimy chyba zamówić raz porządny talerz morskich rozmaitości, żeby zamknąć definitywnie temat. Żadne z nas specjalnie nie przepada za jedzeniem, które posiada pancerz i mnogość odnóży). Wyjątkowo odwiesiłam na wieczór swój wegetarianizm, żeby spróbować popularnego na miejscu lucjana (red snapper).
Jako, że do piątku 13ego musimy zwolnić mieszkanie, w weekend zrobiliśmy ostatnią rundę po West Coast, żeby znaleźć tymczasowe miejsce, które ma internet szybszy niż 1 MB, posiada w zasięgu wzroku basen i nie wypłucze nam kieszeni do cna (na Mau jest wiosna i zaczął się szczyt sezonu, więc ceny skoczyły w górę, a wiele miejsc jest porezerwowanych aż do maja). Paradoksalnie miejsca, na które się zasadzaliśmy okazały się wielkim rozczarowaniem. To, do którego pojechaliśmy pro forma, kupiło nas od razu – swojski przytulny dom, nieduży ale bardzo zielony ogród z basenem i właściciele tak sympatyczni, że wzięłabym ich z domem w pakiecie. Podgląd poniżej, w środę przeprowadzka!
Jako, że konczy się nasz czas na północy pojechaliśmy obejrzeć jeszcze muzeum/cukrownię położoną niedaleko ogrodu botanicznego – muzeum L’Aventure du Sucre. Trzcina cukrowa pokrywa jakieś 70% wyspy i jest podstawą tutejszej gospodarki, muzeum pokazuje nie tylko jak wygląda proces przetwarzania trzciny na cukier czy rum, ale opowiada mnóstwo na temat historii wyspy i jej kolejnych kolonizatorów. Super miejsce, zrobione w ciekawy sposób, mnóstwo czytania i łażenia. Oczywiście wyjście przez sklep z pamiątkami, gdzie można spróbować ponad 10 gatunków cukru trzcinowego.
Ten tydzień zapowiada dużo wrażeń, dziś naszych synów odwiedzili nas lokalni równoletni goście (mamo, jak ja się z nimi dogadam?!), w środę przeprowadzka i Diwali (połowa wyspy po zmroku wygląda już jak wesołe miasteczko), w piątek Szymona 6 urodziny i niespodzianka.