Wczoraj spędziłam pół dnia objeżdżając północ wyspy w poszukiwaniu docelowego domu oraz szkoły dla chłopaków. Nasze tymczasowe mieszkanie jest piękne, ale dość kosztowne, a ze wstępnego rozpoznania wynika, że możemy znaleźć dom w podobnym standardzie, ale za pół, lub 2/3 ceny. Chłopaki nadal pozostają zapisani w polskiej szkole, ale strasznie chciałabym, żeby zaczęli gadać w lokalnych językach i bratać się z rówieśnikami.
Mamy na oku 2 szkoły, jedna ma coś wspólnego z Montessori, druga jest czymś pomiędzy naszym ukochanym Bullerbyn a zwykłą szkołą. Z tego co widzę na wyspie są szkoły lokalne, szkoły francuskie, oraz międzynarodowe, do których chodzą ekspackie dzieci. Takie szkoły oferują często pomoc nauczyciela domowego, który pomaga dzieciakom nauczyć się języka, itp. Zazwyczaj te szkoły są zuniformizowane (takie same koszulki, czapeczki itp), ale mają zgoła odmienne podejście do nauki niż polski system edukacji, więc nie ma się co bać. Jest dużo siedzenia w kręgu, przy wspólnych stolikach, sporo aktywności projektowej i charytatywnej. No i last but not least pracują trymestrami, mają sporo różnych świąt (przy czym Boże Narodzenie nie jest jakimś szczególnie ważnym dniem), każda z tych szkół ma nieco inny kalendarz, ale mają sporo wolnego.
Naszym przewodnikiem była Madeline, która wprawdzie pochodzi z RPA, ale mieszka tu od kilkunastu lat i zna tutaj chyba wszystkich. Z jednej strony anglosaska kultura przepełniona pełnymi emfazy bjuutiful, goordżys i emeeejzin, gdzie polski wiecznie sceptyczny umysł węszy spisek (w końcu wszyscy ciągle chcą nas zrobić w ch.. i to zdecydowanie podejrzanie tak się ze wszystkiego cieszyć), z drugiej strony mentalność małego miasteczka, gdzie wszyscy się znają, ze wszystkimi się witasz. To mój ogrodnik, to jest gość od którego kupuję ryby, w tym budynku masz fantastycznego rzeźnika i eko warzywa, piętro wyżej przyjmuje ginekol (moja chora wyobraźnia podpowiada mi, że na pewno rzeźnik i ginekolog to jedna i ta sama osoba).
Objechaliśmy 5 domów. Od małego kreolskiego przypominającego domek dla lalek położonego nad samym oceanem, przez wielkie rezydencje położone pośrodku niczego. Całkiem stare i z duszą, jak i te bardzo nowoczesne i strzeżone, z basenem na dachu. Właściwie tu na północy wszystko jest pośrodku niczego, ale w zasięgu 10 minut jazdy samochodem. Jeśli nie chcę być więźniem, muszę przestawić się na ten cholerny ruch lewostronny.
Oglądając domy zdałam sobie sprawę, że kryterium wyboru może nieco różnić się od moich wyobrażeń. Po pierwsze internet. Bez tego moja praca się nie uda. Przyzwyczajona do stałego łącza i że działa szybko i wszędzie, tutaj z trudem wyciągam 4MB transferu, użeramy się z operatorem, żeby wyciągnąć więcej. Po drugie na Mauritiusie wszystko jest na prąd. Pompy wodne też, więc jeśli wyłączą prąd – jak wczoraj na pół dnia w Pereybere – to nie masz ani prądu, ani wody. Po trzecie na Mauritiusie od listopada do lutego jest pora cyklonów, które mogą mieć rozpiętość 4 klas. Przy cyklonie klasy drugiej zamykają szkoły. W klasie trzeciej odradzają przemieszczanie się samochodem (przestaje Cię obejmować ubezpieczenie), a w klasie czwartej odcinają prąd. Tak więc szukając domu chyba dobrze, aby był wyposażony w generator.
Przepiękny dom nad oceanem który oglądałam na koniec dnia, z wielkim ogrodem i światłowodem AAAA!, sprzątnęli nam sprzed nosa jeszcze tego samego dnia. Rozszerzamy poszukiwania o Zachodnie Wybrzeże, trzymajcie kciuki. Dziś siąpi deszcz, nici z wycieczki łodzią na północne wysepki, ma padać do poniedziałku.