odlot
Intensywność ostatnich dni i tygodni była taka, że trudno to wszystko spamiętać. Z całego lata Wojtek spędził większość czasu na Mauritiusie, więc mnie przypadła w udziale rola samotnej matki na pełnym etacie. Kiedy okazało się, że lecimy wszyscy razem, czas przyspieszył jeszcze bardziej. W niezwykły sposób rzeczywistość jest przychylna naszym pomysłom i wszystkie znaki zapytania co z moją pracą, co ze szkołą, przedszkolem, mieszkaniem, samochodem, itepe rozwiązują się jakby samoistnie, przy minimalnym wkładzie własnym.
Tak, mam najlepszą na świecie szefową, nie muszę rzucać pracy (chociaż ta myśl była kusząca).
Pakując się na rok musisz zdecydować co ze sobą bierzesz, co w kartony, a co może przekazać innym. Naiwnie zdawało mi się, że regularnie pozbywam się z życia niepotrzebnych rzeczy i daję odpór konsumpcji. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo obrośliśmy w rzeczy, kiedy spędziłam 4 kolejne wieczory odgruzowując pokoje synów.
Nadszedł czas wielu pożegnań, które chyba zajęły nam więcej czasu niż pakowanie walizek, trwałam w nieustającym stuporze, nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się wokół mnie dzieje. Zostaliśmy wyposażeni w artefakty przydatne w tropikach (płetwy!), jak i zestaw gadżetów rodzimych, abyśmy nie zapomnieli ojczyzny przez ten rok.
I tak w końcu dobrnęliśmy na lotnisko, objuczeni 5 walizkami, bagażem podręcznym i 10kilowym nadbagażem, z kluchą w gardle i w moim przypadku masą znaków zapytania, jak to wszystko będzie.