Byłem na Bali i oto moja historia
Bali miało być pierwszym punktem naszej rocznej podróży dookoła świata. Mimo ostrzeżeń dotyczących wulkanu nie zmieniliśmy planów, jak wielu Australijczyków, Brytyjczyków i innych. Bez przygód wylądowaliśmy w Denpasar 2-ego października. Mieliśmy zorganizowany transfer do pierwszej miejscówki, więc na lotnisku czekał na nas typ, który zawiózł nas na kwaterę bez przygód. Niestety słynne balijskie korki są naprawdę koszmarne i 20 kilometrów zajęło nam ponad godzinę.
Pierwsza kwatera była w porządku, prawie jak na obrazku, ale przygoda zaczęła się, kiedy postanowiliśmy wybrać się na pieszy rekonesans w poszukiwaniu obiadu. Wiedząc, że mieszkamy jakieś 2 km od plaży wydawało się oczywistym, że tam po prostu pójdziemy, zjemy obiad, strzelimy selfie i wrócimy do domu. Zamiast tego, zostaliśmy lokalną atrakcją, szczególnie dla bezpańskich psów nie zwyczajnych, że ludzie chodzą po ulicy. Ludzie tutaj nie chodzą, nie ma chodników i nikt (z kierowców) nie spodziewa się zobaczyć pieszego na drodze. Tak więc po 30 minutach szczekania wymieszanego z klaksonami skuterów i samochodów, zdecydowaliśmy zawrócić, złapać coś w lokalnym „warungu” i iść spać.
Następnego dnia, bogatsi w doświadczenia zamówiliśmy taksówkę na plażę, pokręciliśmy się po okolicy, wciągnęliśmy obiad i chcieliśmy wrócić. Łatwiej powiedzieć, niż zrobić – Canngu jako popularny punkt turystyczny jest zagarnięte przez mafię taksówkową, która skutecznie utrudnia zamówienia Ubera albo Graba. Oficjalne taksówki też nie są zbyt mile widziane, więc albo masz szczęście, albo z knajpy bierzesz lokalną taksę za potrójną stawkę. Nam się przyfarciło, jedna taksówka odmówiła przyjechania, jeden Uber tak samo. Ci z Graba nawet nie odebrali telefonu. W końcu kolejne podejście do Ubera i ktoryś się zlitował, ale my w tym czasie zdążyliśmy odejść już kawałek od plaży. Możecie sobie wyobrazić, że łażenie tu po nocy ulicą z dzieciakami to niekoniecznie pomysł na fajną wycieczkę, a ujadające psy nie poprawią sytuacji. Drogie Bali, robisz to źle.
Dzień trzeci, jedziemy z Uberem. Wycieczka do Uluwatu zajęła nam dwie godziny (36km) i mogę powiedzieć z ręką na sercu, że balijskie korki są najczęściej odwiedzaną atrakcją tutaj, a z pewnością pochłaniają najwięcej Twojego czasu na wyspie. W końcu dotarliśmy do Uluwatu, Plaża wspaniała, przyjemne kafejki na zboczu z pięknym widokiem i właśnie wtedy, kiedy relaksujesz się ze swoim mrożonym latte, podbiega małpa, zgarnia Twój telefon i wbiega z nim na dach, by przejść kolejny poziom Angry Birds Star Wars 17 albo Candy Crush 5. Byłem, widziałem na własne oczy – nie zostawiaj niczego na wierzchu, na stole ani na głowie (okulary słoneczne!).
Po plaży poszliśmy odwiedzić świątynię z nadzieją na nietoperze, które o zmierzchu wylatują z jaskiń znajdujących się poniżej świątyni. Ponieważ mamy znowu 2 km do świątyni postanowiliśmy iść z buta. W połowie drogi zatrzymuje nas taksówkarz i oferuje podwózkę. Wyśmiewam jego propozycję 150 tys rupii, wiedząc, że mamy jakiś kilometr do przejścia. Szefie, biali ludzie to nie bankomaty. Ustalamy w końcu stawkę 50 tys. 3 minuty później stoimy pod bramą, ale taksówkarz (po całym dniu wożenia ludzi) nie ma wydać reszty z moich 100 tys. Po tym, jak się zaprezentował od początku nie mam zamiaru płacić mu ani grosza więcej, więc zbieramy drobniaki i dajemy mu 40. Niespecjalnie mu się to podoba. Mówię mu, że zapłacę 50, jeśli wyda mi resztę, a jeśli nie ma wydać, to jego problem. Facet się wkurza, ale zgarnia swoje 40k i odjeżdża. Pieprz się dziadu, Twoje 40k to było i tak grubo za dużo za tę podwózkę i dobrze o tym obaj wiemy.
Świątynia Uluwatu piękna, widok wspaniały. Szymon boi się trochę małp, więc staramy się trzymać od nich z daleka. Na miejscu jest też lokalny gość, którego praca polega na ich odstraszaniu. Zdjęcia zrobione, portale w Ingresie zhakowane, można wracać. Znowu łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Oczywiście są lokalne taksówki, które zedrą z Ciebie każde pieniądze, z cyframi rzędu 600tys za dojazd do Canngu. Atakuję znowu Ubera, ale odmawia. Za drugim razem facet przyjmuje zamówienie, ale po 5 minutach zdaję sobie sprawę, że gość jest na parkingu, ale nie jedzie w naszą stronę. Idę go szukać i znajduję na samym końcu parkingu, schowanego w aucie.
Prosi mnie, żebym wsiadł, żeby inni kierowcy nas nie widzieli. Ustalamy stawkę i jedziemy zgarnąć resztę. Muszą wskoczyć szybko do wozu, zanim inni kierowcy zorientują się, że to Uber. Dwie godziny później jesteśmy w domu bogatsi o kilka interesujących faktów:
– Kierowca nie jest lokalsem, prawie żaden z tych Indonezyjczyków nie jest Balijczykiem. Nasz kierowca mieszka na Sumatrze, 2 tys km stąd.
– Gość pracuje na Bali jako kierowca na pełen etat, 7 dni w tygodniu
– Wynajmuje dwa pokoje w dwóch różnych częściach wyspy, żeby łatwiej było się przekimać tam, gdzie zakończy trasę.
– Lokalna mafia taksówkowa narobiła mu już trochę kłopotów. Zakleili mu drzwi w samochodzie, był zatrzymany w trasie i wysadzono pasażerów i przynajmniej raz uszkodzili mu auto.
Kiedy jesteś turystą, transport to jeden z podstawowych tematów i jeśli nie jesteś dość odważny, żeby jeździć skuterem (ponad 300 osób dziennie trafia do szpitala w Denpasar z powodu wypadków na skuterach), zostają Ci absurdalnie drogie taksówki albo możesz utknąć gdzieś, bez możliwości transportu. Bali, robisz to naprawdę bardzo źle.
W kolejnym dniu postanowiliśmy wynająć samochód. Prowadzenie tutaj to dość ciekawe doświadczenie, ale po roku jeżdżenia po złej stronie drogi na Mauritiusie, jestem już ekspertem. Jedyna różnica to ręczna skrzynia biegów, ale szybko idzie się do tego przyzwyczaić. Bycie niezależnym transportowo bardzo ułatwia życie, przez kolejne 2 dni jeździmy na dłuższe wycieczki zwiedzać świątynie, tarasy ryżowe, więcej świątyń i lądujemy w Ubud na kolejne 4 dni. Znowu – ludzie tu za bardzo nie chodzą, chociaż wynalazek pt. chodnik dotarł już do miasta. Chodzenie tutaj nie należy do naszych ulubionych doświadczeń, szczególnie w niekończącym się sznurze pojazdów. Pierwszego wieczoru dotarcie do knajpy w cichej okolicy okazuje się wyzwaniem. W końcu daje nam się trafić i zjeść wspaniały obiad. Drogie Ubud, byłobyś sto razy lepsze, gdybyście zamknęli ruch dla pojazdów na głównej ulicy, jest tyle miejsc na ziemi, które sobie świetnie radzą z rowerami i małymi pojazdami elektrycznymi. Z tą jedną zmianą moglibyście stać się perłą w turystycznej koronie Azji. Wąskie uliczki, piękne domy, ogrody i świątynie są wspaniałe, ale czemu cenicie pojazdy bardziej niż obywateli? Jestem pewien, że „Jedz, Módl się, Kochaj” nie było sponsorowane, że Exxon Mobil, a może jednak?
4 dni w Ubud wystarczą, kolejny przystanek – Nusa Lembongan. Rano jedziemy samochodem do Sanur, 15 km, 50 minut. Oddajemy auto i idziemy do portu (chociaż słowo „port” jest pewnym nadużyciem). Po drodze kolejni naganiacze oferują nam transport łodzią zaczynający się od 400 tys rupii (najlepszy prywatny przewoźnik bierze 650k za bilet w 2 strony). Powtarzam im, że moja cena wynosi 250k za osobę i jest nas czworo, więc wóz albo przewóz. Niezbyt im się to podoba, ale też nie odpuszczają, więc znaczy jest pole do negocjacji. W końcu jeden konsultuje się z „bossem” i jedziemy za ustaloną przeze mnie stawkę. Świetnie! Prowadzi nas na tyłach jakiegoś resortu, prosto na prom, ustawia na początku kolejki, zaraz jak tylko opłacimy bilety. Godzinę później wyskakujemy na plaży Nusy Lembongan.
Jest jeszcze dość wcześnie, więc zrzucamy graty w pobliskim barze, zamawiamy kawę i kontemplujemy chmury przesuwające się po niebie przez kolejne 3 godziny. W końcu pakujemy się na nową kwaterę, mimo nędznego internetu tak wspaniałą, że natychmiast przedłużamy ją z 3 na 6 nocy.
Po tych kilku dniach na Bali mogę tylko powiedzieć, że udało mi się zobaczyć zaledwie mały fragment tego, co wyspa ma do zaoferowania, ale jestem przekonany, że moje serce zostało jednak na pólnocnym stoku Tourelle du Tamarin i na razie nigdzie się stamtąd nie rusza. Gdyby nie Ubud, kilka świątyń bez turystów i tarasy ryżowe, powiedziałbym, że w ogóle nie lubię tego miejsca. Teraz mogę powiedzieć, ze jest tu coś intrygującego, ale korki i beznadziejny transport skutecznie mnie odstraszają. Naprawdę zupełnie nie rozumiem, co skłania ludzi, by porzucać domy w Stanach, Europie itp. i przenosić się tutaj. Drodzy imprezowicze, jestem pewny, że nie musicie tak daleko lecieć, aby mieć takie imprezy. Drodzy plażowicze, Mauritius jest dużo bliżej. Drodzy surferzy, jeśli zdecydowaliście się lecieć taki kawał drogi, to pewnie nie słyszeliście o Tarifie albo Praia da Galo. Pomyślcie dwa razy, zanim przylecicie na Bali, może Wam się nie spodobać.