Pierwsze 3 dni za nami. Mieszkamy na samej północnej północy wyspy w Cap Malheureux, ze względu na dojazdy Wojtka do pracy i potencjalnych szkół w okolicy. Nie wiem skąd ta nazwa, bo okoliczności są bajkowe i nie wiem, czy można tu być nieszczęśliwym. Póki co rezydujemy w tymczasowym miejscu, przed nami wizytacje okolicznych szkół i docelowego domu z szybkim internetem. Wokół nas same domy otoczone zielenią, mnóstwo ptaków, za ulicą ocean z widokiem na sąsiednie wysepki. Ludzie w przeważającej części o urodzie hinduskiej lub jeszcze ciemniejszej mieszanki, piękni, kolorowi i uśmiechnięci. W domu jest gospodyni i ogrodnik. Madame, czy wszystko w porządku, madame przyszedłem przyciąć palmy i krzuny. Wszystko to dla mnie krępujące i najchętniej schowałabym się gdzieś przed nimi. Żona przy mężu, biały kolonizator.
Obwąchuję okolicę. W lokalnym sklepie mnóstwo artefaktów kuchni hinduskiej i azjatyckiej, połowy mogę się tylko domyślać do czego służy, wszystko opisane po francusku, więc zabawa podwójna. Ludzie jeżdżą po złej stronie drogi i pierwsza samodzielną podróż samochodem (w dodatku na automacie) przyprawiła mnie o kilka nowych siwych włosów.
Póki co jednak jeszcze wakacje, jak z pocztówki.