Pierwszy tydzień – strasznie byłem ciekaw, jaki będzie i był super! Cieszę się, że wybrane przez nas miejsce do mieszkania przypadło wszystkim do gustu. Potwory spędzają większą część dnia na basenie, jest ciepło, zielono i po deszczu świat pachnie ziemią. Woda w prysznicu też.
Kolejne dni pracy mijają szybko, ale daleko im do monotonii – to chyba efekt nowego miejsca. Nawet wstawanie codziennie o 6:15 jest miłą odmianą od pracy z domu z rozlazłymi porankami, śniadaniem o 9:30 i opornym zabieraniem się do pracy. Jednak chyba jest lepiej jak masz coś do zrobienia. Taki mały poranny wspomagacz. Budzik, joga, śniadanie. Potem pan z teczką wsiada do samochodu i w drogę. Do Port Louis jest jakieś 30 kilometrów i pomimo zapewnień lokalsów, na razie dojazd zajmuje około godziny. Badam różne trasy i myślę, że dam radę zejść do 40 minut jak już poznam wszystkie skróty i lokalne drogi, którymi można ominąć korek. Same dojazdy są dobre, jedziesz, słońce świeci a Tool gra w radiu. Powoli odhaczamy też kolejne sprawy związane z pobytem tutaj. Maja z dzieciakami wizytują szkoły, domy i mieszkania, a w tym tygodniu pewnie będziemy załatwiać papiery związane z ich długoterminowym prawem pobytu na wyspie.
Mimo, że Mauritius nie jest specjalnie dużą wyspą, to jednak jest tu sporo do zrobienia i zobaczenia. Na razie zwiedzamy weekendowo, oswajamy się z lokalną plażą i różnego rodzaju zwierzakami, które kręcą się po tarasie i czasem zapuszczają do domu. Wszędzie biegają małe jaszczurki, czasem cos przyleci lub bardzo szybko ucieka po podłodze. Wczoraj odwiedził nas też pająk. Lub w zasadzie powinienem napisać Pająk przez duże P. Tlusty, włochaty, profesjonalny Pająk na długich nogach, wielki jak Tytusa ręka. Maja długo dochodziła do siebie. Niestety nie załapał się na zdjęcie – jeszcze by się gdzieś schował zanim bym go dopadł i wtedy to dopiero byłby kłopot. Kochane jaszczurki z tarasu, musicie się bardziej postarać, you know what I mean.