czasem słońce, czasem deszcz
Jak w tytule, czasem palący ukrop, zaraz potem ściana wody. Nawet kiedy pada pół dnia jest bardzo ciepło i woda wisi w powietrzu, wszystko się lepi i ciężko oddychać, zwlaszcza dzieciakom. Powietrze pachnie mokrą ziemią i kojarzy mi się z wyjazdami do Kenii i Tanzanii. Najbliższy tydzień zapowiada się bardzo deszczowo – będziemy mogli przetestować, czy w czasie deszczu dzieci się bardzo nudzą, dostaną zajoba a ja razem z nimi. Póki co, Tytus zażarcie przygotowuje się do egzaminu z matematyki i informatyki, które będzie zaliczał zdalnie. Szymon – mimo, że oficjalnie odroczony zerówkowicz – dziarsko zapełnia strony dla pierwszaków. Z jednej strony oblicz pole trapezu, narysuj odcinek róprostopadły do prostej k, z drugiej Olek ma 3 auta, Ala 2 lalki, ile lodów kupiła Ania, policz i pokoloruj.
Zdałam sobie sprawę, że zaraz pęknie nam tu miesiąc. I dużo, i nic. Zamieniliśmy się z Wojtkiem rolami. W Polsce on pracował z domu, ja jeździłam do Mordoru, teraz ja pracuję z domu, a on codziennie wbija w wyprasowaną koszulę i jeździ do biura w Port Luis. Dawno już nie spędziłam tyle czasu z dzieciakami i z jednej strony jest to czas bezcenny, z drugiej mam poważny niedosyt czasu tylko dla siebie.
Dziś rano dostałam dokument powietrdzający status rezydenta na Mauritiusie. Nie wiem, jak długo tu będziemy, ale specjalnie się tym nie przejmujemy i staramy się wykorzystać dany nam tu czas. Chłopaki przeszli sprawdzian i od stycznia idą do West Coast Primary. Co oznacza, że od poniedziałku szukamy domu w Tamarin/Black River. Trzymajcie kciuki, proszę.
W załączniku poniżej jak zwykle dużo zdjęć.
Pogoda zmienia się błyskawicznie. Ulewa jakby ktoś lał wodę z wiadra trwa zazwyczaj 10 minut.
Notre Dame Auxilliatrice, Cap Malhereux. Kościółek z charakterystycznym czerwonym dachem, północy wyspy, jakieś 2 km od naszego domu. Katolickie miejsca kultu są tutaj takie skromne i proste, że jeszcze trochę i dałabym się skusić.
Wszystkie miejscowości w okolicy wyglądają podobnie. Jedna główna ulica, mnóstwo zieleni. Hinduska pastelowa świątynia, trochę domów o charakterze kolonialnym, sporo dykty i blachy falistej. Obowiązkowo warsztat samochodowy i „national market” – mały sklepik, w którym pieprz, mydło, chleb i henna co jeszcze chcesz, byle było halal. Uliczki tak wąskie, że jak przejeżdża autobus atumatycznie wciągasz brzuch przy mijaniu.
Pojechaliśmy dziś obejrzeć akwarium na Mauritiusie – zupełnie niepozorne miejsce, gdzie w akwariach pływa i pełza wszystko, co żyje w oceanie indyjskim. Na chłopakach największe wrażenie robiły chyba żółwie morskie (a wiecie, że żółwie morskie mają pazur?), mureny i rekiny, obiecaliśmy wrócić tam jeszcze w porze karmienia.
Niebo się przetarło, więc pojechaliśmy zobaczyć ogród botaniczny w Pamplemousse, gdzie można obejrzeć kilkadziesiąt gatunków palm, lotosy i ogromne lilie wodne, których dopiero zabierają się do kwitnienia, więc spodziewam się, że to nie ostatnia wizyta tutaj. Mowgli jak zawsze znalazł kawał bambusa i przeszczęśliwy biegał po krzakach, ale upał go zmordował, że zasnąlpotem w locie, zanim zdążyliśmy pytać, co jemy na kolację.
Na koniec dnia bezcenny moment, kiedy mogę się urwać z domu, posłuchać własnych myśli i kontemplować zachodzące słońce.