Wstajemy z Tytomirem bardzo rano i zanim Ojciec Dyrektor pojedzie do pracy uprawiamy poranne marszobiegi. Piękne domy, ogrody i kurorty nad oceanem mają swoje zapyziałe zaplecze, dziurawe dróżki, śmieci rozrzucone przy drodze, kraty i wysokie mury zakończone drutem kolczastym. Mauritius to też dużo bezpańskich psów, kombinacja tych wszystkich elementów to przygnebiający widok. Dla kontrastu plaża zawsze jak z bajki, małe białe kraby uciekają spod nóg, na plaży wszystkie kolory wodorostów, kawałki rafy koralowej i muszli.
Na całym Mauritiusie mieszka ok 1,3 mln ludzi. To mniej, niż w samej Warszawie. Skoro o stolicach mowa, pojechaliśmy wczoraj do Port Louis. Właściwie, jeśli nie dojeżdżasz do pracy, to nie masz specjalnie powodu, by odwiedzać to miasto. Zdążyłam przywyknąć do mieszkania na wsi, początkowo czułam się napastowana zgiełkiem, hałasem, korkami. Wąskie, jednokierunkowe uliczki, zapyziałe, niewykończone domy (na Mau, podobnie jak w Egipcie, przez długi czas można było nie płacić podatków od nieruchomości, jeśli nieruchomość nie była ukończona. Niedawno przepisy zmienili, więc może i krajobraz na tym zyska). Co jest fajne, to skondensowana wielokulturowość. Mijasz ulicę chinatown, dzielnicy hinduskiej czy arabskiej. Zmienia się język na szyldach i stroje.
Port Louis jest miastem portowym, ma swój kolorowy deptak pełen sklepów z pamiątkami i knajpami. W porcie możesz uświadczyć zarówno niewielkie łodzie z egzotycznmi flagami jak Kanada czy Szwecja, jak i wielkie kontenerowce. Ma swój wielki bazar, gdzie można kupić chyba wszystko, ale trzeba znać techniki negocjacyjne i mieć dużą odporność na zgiełk. I w ogóle odporność. Na małym stoliku przy przejściu dla pieszych w 30stopniowym upale, leżały w powiązanych woreczkach foliowych z wodą egzotyczne ryby. Nasi syni wstrząśnięci, chcieli skupować wszystkie i oddać je morzu.
Na szczęście poza biurowcami, bazarem i wszechobecnym syfem, Port Louis to też moje ulubione ogromne baniany,
flamboyanty (kto zapamięta Wianowłostka Królewska) i
kiełbasiane drzewa (Kigelia Afrykańska, mwaha)
Dziś dzień leniwca, pojechaliśmy na wschodnią część wyspy do Belle Mare, podobno najpiękniejsza plaża na wyspie. Widoki po drodze bajkowe, ale plaża – no nie wiem, może w resortach. Na publicznej plaży obowiązkowo hinduska kapliczka, a wokół niej śmietnik, a poza tym glony i pływające śmieci niekoniecznie. Popołudniu wróciliśmy na naszą stronę wyspy, gdzie lokalsi chyba zaczęli już celebrować jutrzejsze święto. Nasz najmłodszy miłośnik zwierząt znalazł zdechłego kraba i postanowił zabrać go do domu (mamo, on trochę śmierdzi, to ja go zostawię w ogródku, żeby go mrówki objadły do końca). Tymczasem w domu czekał na nas gość specjalny (mamo, ale nie zabijajmy go!). Gość został ogłuszony sprayem i wyniesiony w szklance precz. Ale nie wiem, czy dzisiaj zasnę. Idę oglądać wszystkie zakamary.