święta święta, na Mau
Long time, no see, nie wiem od czego zacząć.
Byliśmy w Polsce, tak. Pogoda zaskoczyła. Powiem nawet, że dopisala, bo spodziewałam się, że będzie pizgało złem, a tu luksusuowo dziesięć stopni, słonko świeci. Nie było szoku termiczego, był głównie szok kulturowy. Kolorowi, uśmiechnięci ludzie vs wymęczone gęby spowite w szaroburość były dość przytłaczające. Warszawscy kierowcy takoż. Po 2 miesiącach przebywania non stop z synami, pójście do biura w Mordorze znajdowałam niemal jak wakacje. Ale był to bardzo intensywny czas i kurczył się rozpaczliwie, im bliżej było do powrotu. Warszawa w grudniu jest śliczna, obwieszona światełkami, oglądanie jej po takiej przerwie sprawiło mi dużo przyjemności.
Z rzeczy ważnych, wybraliśmy się z Tytusem na manifestację KOD i dopiero tam można było poczuć, jak rodacy potrafią być superpozytywni, uśmiechnięci. Ludzie, wychodźcie z domu, nie udawajcie, że polityka Was nie dotyczy i że nic się nie stało.
Big Boss musiał wracać szybko, mnie przypadła w udziale podróż z małoletnimi przez Dubaj. To lotnisko jest tak ogromne, że miałam obawy, czy trafimy do właściwej bramki, ze śpiącym 30-kilogramowym tobołem i bagażem podręcznym. Po 17-godzinnej podróży upał wali w człowieka, jak obuchem w głowę, jest gorąco i bardzo wilgotno. Wsiadasz w samochód i na nowo musisz przestawić się, wszystko jest odwrotnie – ruch na drodze, obsługa samochodu – wsiadasz nie z tej strony, włączasz ciągle wycieraczki zamiast kierunkowskazu i masz oczy dookoła głowy, żeby nie wjechać gdzieś pod prąd.
Powrót okazał się dla mnie trudniejszy, niż przylot do Polski. Upał ściął mnie z nóg, nie mogłam dojść do siebie kilka dni. Niby 3 godziny różnicy czasu, ale mantyczę po nocach i nie mogę zasnąć, a następnego poranka snuję się jak zombie. Puchną mi końcówki w tym upale, człowiek się poci i męczy samym oddychaniem. Syni nie całkiem szczęśliwi, bo wigilia na cztery osoby, to jakby nie wigilia (mamo, prawdziwe święta to by były, gdyby przyjechała cała nasza rodzina z Polski i Gruzji!). Perfekcyjna pani domu przygotowuje barszcz i uszka z grzybami, ciasto marchewkowe i szmuglowany z Polski piernik. Tyle mojego perfekcjonizmu, zamiast śledzia – wędzony marlin. Wigilijny dzień spędzamy na plaży. Wieczorem laptop na miejscu przypadkowego gościa, transmisja skajpowa z rodziną. Plus takich świąt jest taki, że nie ma obżarstwa i dogorywania za stołem. Minus – nie ma zapachu pastowanej podłogi, nocnego siedzenia w kuchni z mamą i babcią, mielenia maku i innych rytuałów, na które składają się w mojej głowie święta. Nie ma też Dorzynek w drugi dzień świąt, pierwszy raz chyba od piętnastu lat.
Święty Mikołaj był dla mnie w tym roku wyjątkowo łaskawy. Sam fakt, że jesteśmy tutaj jest największym prezentem. Jest wszystko tak, jak być powinno. Boję się mówić głośno, żeby coś nie huknęło. Jedyne marzenie, jakie mam, zostało tam w Polsce i mam nadzieję, że się w końcu spełni.
Czytam książki, wypełniam kolorowanki i oglądam z dziećmi Star Warsy, nic nie robię, wietrzę głowię, ładuję akumulatory. Za tydzień ostatnia już przeprowadzka, od stycznia chłopaki idą do placówki. Z jednej strony nie mogę się doczekać, z drugiej strony mam trochę cykora, jak to będzie.
Aha, była dość spektakularna pełnia i nikogo nie pogryzłam, a pod choinką znalazłam syreni ogon. W najbliższym czasie planuję performance na plaży, ciekawe czy wezwą Green Peace.
Buziaczki!