ob la di ob la da, life goes on
Po ok 4 miesiącach od wylądowania na wyspie, nasze życie zaczyna nabierać cech regularności. Zdążyliśmy się przeprowadzić 4 razy, (a to nie wiadomo było, gdzie dzieci pójdą do szkoły, albo jak potoczy się Wojtka projekt…). W końcu mieszkamy w Tamarin, zajmujemy połówkę bliźniaka na wzgórzu, jakieś 3 km od plaży. Z tarasu na piętrze rozpościera się widok – z jednej strony na ocean, z drugiej góry i co rano ten widok zapiera dech. Mamy swój kawałek ogródka, gdzie co rano odbywa się ptasi spektakl, mamy swoje 2 duże jaszczurki (poza niezliczoną ilością tych małych, wałęsających się po całym domu). Zamontowaliśmy moskitiery i mam nadzieję, że ograniczy to wizytacje komarów, pajęczurów i innego plugastwa (po wizycie małego skorpiona moja czujność osiągnęła już poziom paranoi). Krystyn nie zarejestrowałam tu jeszcze (tfutfu).
Chłopcy poszli do szkoły, aklimatyzacja poszła lepiej, niż się tego spodziewaliśmy. Ciągle nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że nasze unschoolerskie, dzikie dzieci wybrały sobie szkołę pełną regulaminów i mundurków. Co rano wbijają się w obrandowane logiem szkoły białe koszule, w przepisowe spodnie khaki, białe skapetki i stonowane obuwie, taszczą swoje obrandowane logiem szkoły plecaki i śniadaniówki, mają dzienniczki, zeszyty i odrabiają prace domowe. Wszystkie dzieci mają obowiązkowy basen i nawet kąpielówki mają z logiem szkoły.
Wstajemy z Czyżem o 6 rano na emerycki trucht przeplatany z zadyszką (bieganie to jeszcze zbyt szumne słowo), to jedyna jak dla mnie godzina, kiedy można się usportawiać. Ze zgrozą patrzę na biegających w samo południe. Zbliżamy się chyba do apogeum temperatur, w dzień jest ponad 30 stopni w cieniu i przy tej wilgotności, jest to naprawdę mordercze. Nie sądziłam, że kiedykolwiek zatęsknię za zimą, ale obrazki z Polski wzbudzają we mnie chęć walnięcia się w śnieżną zaspę. No tak na moment.
Zapisałam się na francuski, bo jest to jednak pierwszy język na wyspie i byłoby obciachem nie ogarnąć niczego poza bążur i mersi. Poza mną, są w grupie dwie dziewczyny i obie mają status żon. Właściwie większość żon ekspatów jest po prostu żonami – odwożą dzieci do placówek, nie wiem -planują zakupy, koktajle, zarządzają gosposią i ogrodnikiem. A może rozwijają swoje pasje. W chwilach zwątpienia myślę sobie, że się chyba jakoś niewłaściwie spozycjonowałam.
Poniżej tradycyjnie kilka irytujących widoczków.