Goście goście, święta święta i po gościach
Byli goście, był chiński nowy rok, była więc okazja, żeby wybrać się do Port Louis na paradę smoków. Port Louis jest miastem portowym, otoczonym górami, jak już kiedyś pisałam, nie ma w nim zbyt wiele do zwiedzania (chyba, że kogoś kręcą znaczki na listy – w mieście znajduje się muzeum znaczków z najdroższym egzemplarzem świata. Podobno.). Widoki z otaczających wzgórz i z Cytadeli są imponujące, ogromne statki wycieczkowe, które przybijają do portu też robią wrażenie. Smoki strasznie jazgotały i strzelały petardami, ale było dużo piór i cekinów, czyli ja bawiłam się świetnie. Były też pokazy wschodnich sztuk walki, a potem kolorowy pochód ruszył przez miasto. My, ciągnąc małe, zmęczone ogony, ruszyliśmy do samochodów.
W tak zwanym międzyczasie okazało się, że z lokalnych atrakcji ma się pojawić cyklon. Mam do tego wydarzenia stosunek niezdecydowany. Z jednej strony odczuwam niezdrowe zainteresowanie zbieraniem nowych doświadczeń życiowych, z drugiej strony – czy to akurat powinien być cyklon?
Na szczęście zanim rozpadało się, zdarzyła się niedziela, więc postanowiliśmy powtórzyć wizytę na Ile aux Cerfs, zaliczyć obiecany dziecku park linowy a sobie obiecany parachuting. Czyli, że lecisz na spadochronie, na długiej linie i ciągnie Cię motorówka, dyndasz stopami w powietrzu i kontemplujesz widoki. Słoneczny dzień nad wodą, mimo wysokiego SPF jest zdradziecki i pod koniec wszyscy wyglądaliśmy jak świeżo wyszorowane prosiaki. Ale było warto!
Goście polecieli, deszcz rozpadał się na dobre 3 dni. Grzmiało, jak nigdy w życiu nie słyszałam, trochę wiało, ale nie nachalnie. W ciągu doby potrafiło spaść 10-20 cm wody na metr kwadratowy. Zamknęli szkoły, raz nawet zgasł prąd. Jesteśmy farciarzami i w Tamarin rozeszło się po kościach, na północy wyspy mieli mniej szczęścia.