O targowaniu się w Indonezji
Jako umysł raczej ścisły i analityczny zawsze byłem słaby w negocjacjach, zwłaszcza w sytuacjach „ulicznych”, zarówno jeżeli chodzi o wynegocjowanie dobrej ceny, jak i przekonanie kogoś by coś dla mnie zrobił lub tego nie robił. W związku z tym podróżowanie z rodziną po Indonezji było pewnym wyzwaniem. W Indonezji (a przynajmniej w miejscach, w których byliśmy – Bali, Wschodnia Jawa, Sulawesi i Wschodni Kalimantan) albo negocjujesz ceny, albo zostaniesz oszukany. Zawsze. Jako turysta (lub chodzący bankomat według lokalsów) jesteś uważany za bogatego, a więc stać cię. A poza tym i tak jutro wyjedziesz i najprawdopodobniej nigdy nie wrócisz, więc reklamacji raczej nie złożysz.
Za każdym razem gdy pytasz o cenę, dostajesz w odpowiedzi kwotę 4-5 razy wyższą niż obowiązująca stawka. Trzeba albo wcześniej podpytać kogoś zaufanego, albo podać swoją cenę i się potargować. Albo po prostu zapłacić ile się uważa i jeżeli druga strona ma z tym problem, to wtedy negocjować.
Tak naprawdę, to rozumiem zawyżanie cen. Wiadomo, że każdy chce jak najlepiej dla siebie. To jest ok. Chodzi o styl, o metody do których uciekają się sprzedawcy by zarobić jak najwięcej. Bez wahania podają Ci cenę wielokrotnie większą, a gdy w odpowiedzi podasz „właściwą”, są trochę zaskoczeni. Potem dociera do nich, że wiesz i że wiesz, że chcą Cię oszukać. Wtedy z reguły kolejna kwota jest dużo bliżej rzeczywistości i można coś ustalić. Są jednak wyjątki. Tacy, którzy brną dalej i opowiadają Ci bajki, jak to jest niebezpiecznie, albo że czegoś nie wolno, ale oni kogoś znają. Dla mnie to zagrywka na poczucie bezpieczeństwa – pierwotne emocje – i jest to dla mnie poniżej pasa. Od razu tracę wtedy do nich jakiekolwiek ludzkie uczucia i albo jeszcze bardziej obniżam moją cenę, albo odchodzę. Jako „chodzący bankomat” pewnie mogę sobie pozwolić by zapłacić trochę więcej u innego sprzedawcy i oni to wiedzą. Wiedzą też, że jeżeli oni nie zarobią, to zarobi ktoś inny. Ale konkurencja jest tak duża, że każdy z nich złapie maksymalnie jednego, dwóch klientów dziennie, więc każdy z nich jest cenny. Za każdym razem, gdy odchodziłem, gonili mnie. W większości przypadków zgadzali się na moją cenę bez jakichkolwiek dalszych dyskusji. Ta sytuacja może nie jest fajna, ale w końcu to oni chcieli mnie oszukać. I to jeszcze próbując mnie przestraszyć.
Zacząłem te moje przemyślenia zbierać do kupy i oto rezultat:
– Obie strony chcą się dogadać, ale w większości sytuacji w których brałem udział było o wiele więcej sprzedawców niż kupujących. Ta wiedza daje Ci sporą przewagę.
– Nie mam obowiązku zaakceptowania jakiejkolwiek oferty, niezależnie od tego, ile czasu poświęciłem na negocjacje. Zawsze mogę odejść i poszukać innego rozwiązania. Jeżeli nie podoba Ci się oferta, odejdź. Zawsze znajdzie się jakieś inne rozwiązanie.
– W tych negocjacjach chodzi tylko o cenę i ewentualnie inne parametry umowy. Nic więcej. To nie jest konkurs piękności i nie musicie się polubić (choć wskazane jest, by nie pozostał niesmak po zakończeniu transakcji).
– W całej zabawie jest bardzo duża asymetria informacyjna i to na Twoją niekorzyść. Ale to oznacza, że jakakolwiek próba negocjowania ma szanse przynieść lepsze rozwiązanie niż brak negocjacji. Nawet jeżeli nie ugra się „uczciwej” ceny, to i tak w większości przypadków wyjdzie się na tym lepiej, niż gdyby po prostu zgodzić się na cenę początkową. Nawet jeżeli wyjdzie się na głupka, to co z tego. Przynajmniej próbujesz i jest duża szansa, że jednak coś ugrasz.
Próbujcie.