Sabah i Sarawak
Park Danum Valley okazał się zbyt skomplikowany logistycznie aby zrobić go w wersji budżetowej dla naszej czwórki (czyli zamiast wydać 3k na osobę spróbować wydać 3k za całość – w teorii do zrobienia). Minęliśmy się z busem jadącym do stacji, a kolejny miał być dopiero po weekendzie. Naoglądawszy się zwierzaków w Sukau postanowiliśmy odpuścić i jechać dalej – kierunek Kota Kinabalu i okolice. Na sam szczyt nie zamierzamy wchodzić. Myślę, że to jeszcze za dużo na małe nogi Szymona, ale wokół ponoć dużo fajnych tras, będzie ekstra.
Bazą wypadową do parku Kinabalu było miasteczko Ranau. Pierwsze podejście okazało się fiaskiem. Kiedy dojechaliśmy do bramy parku lało już nieziemsko. Ściana wody bez perspektyw zmian na lepsze. Przemoczeni niemal do majtek, postanowiliśmy ponowić próbę następnego dnia. A że to akurat Szymona urodziny, to jeszcze poranne wygibasy z tortem niespodzianką i balonami. Nasz dziki człowiek, który deklaruje, że zamieszka w puszczy amazońskiej jak dorośnie, spędził urodziny w przepięknym lesie równikowym oraz ogrodzie botanicznym oglądając rekordzistów świata – największy na świecie mchy i najmniejsze orchidee, jak również imbir (nie wiedziałam, że imbir ma tyle odmian!), betel, mięsożerne kapturnice i dzbaneczniki. Nie obeszło się bez deszczu i pijawek, przy kolejnym spotkaniu już nie wydają się takie straszne 😉
Miasto Kota Kinabalu jest stolicą stanu Sabah, niespecjalnie piękne, ale też po lekturze internetu spodziewałam się, że będzie gorzej. Może jedynie biegające swobodnie po ulicy szczury i wielkie karaluchy powodowały lekkie wzdrygnięcie, ale po tym jak metrowy waran wylazł za nami z kanału deszczowego w Nunukan to coraz mniej dziwi mnie miejska fauna.
Odwiedziliśmy stanowe muzeum, imponujące na wejściu szkieletem wieloryba (oraz historią pozyskania tegoż) oraz mnóstwem informacji dotyczącym historii i kultury ludzi tu żyjących – tradycyjne domy, stroje (tkaniny!), zwyczaje (łowcy głów!), instrumenty, na których można było pograć, itp. Wyższe piętro zajmowała wystawka o przyrodzie. Z jednej strony mogliśmy sobie uświadomić, jak wiele wyjątkowych zwierzaków udało nam się już zobaczyć, z drugiej strony zrobiło mi się strasznie smutno, że my i nasze dzieci jeszcze mogliśmy zobaczyć je biegające wolno, ale jeśli nadal tak sprawnie będziemy niszczyć świat wokół siebie, to dzieci moich dzieci będą mogły obejrzeć co najwyżej tą smutną wystawkę wypchanych zwierząt.
Po Kinabalu ruszyliśmy do Miri. Okazało się, że najtaniej będzie tam… polecieć. Drogą powietrzną przenieśliśmy się więc do stanu Sarawak, wynajęliśmy auto i znowu mijając nie kończące się plantacje palmy olejowej dotarliśmy do Niah Caves. Ściana zieleni z poprowadzoną nad wodą trasą, w końcu ogromne jaskinie, z mnóstwem ptaków, których gniazda uchodzą za przysmak w kuchni chińskiej. Gniazda zbiera się dwa razy w roku i gotuje się z nich zupę. Mój ambiwalentny stosunek do kuchni chińskiej jeszcze się pogłębił, mam wrażenie, że Chińczycy są w stanie ugotować wszystko, a im bardziej zagrożone, tym pyszniejsze i droższe.
Jaskinie były ogromne, kapała z nich woda, śmierdziało trochę zwierzęcymi odchodami. Z omszałego hangaru jaskini trzeba przejść czarnym tunelem na drugą stronę. Szymon zaliczył stracha, bo kompletnej ciemności wynurzyły się pokaźne czarne owady, przypominające skrzyżowanie karalucha z konikiem polnym. Trzymaliśmy się więc za mocno spocone ręce i tupaliśmy głośno, żeby zniechęcić je do bliższych kontaktów, a cała wycieczka urosła do rangi wydarzenia z elementami grozy.
W ostatniej jaskini trafiliśmy na szczątki malowideł naskalnych naszych praprzodków, ale najlepszy w całej tej wyprawie był fakt, że byliśmy tam absolutnie sami!
Bez żalu opuszczaliśmy Miri i nocnym autobusem przetoczyliśmy się na zachodni kraniec wyspy do Kuching. Kucing to po malajsku kot. Kocie miasto ma swoje muzeum kotów i kilka kocich pomników, ale o tym następnym razem.