Taman Negara
Taman Negara to największy park narodowy Malezji i jeden z najstarszych lasów świata. Na planie parku są oznakowane trasy na kilka godzin, ale też takie na kilka dni. Jeśli nie miałabym możliwości pojechać na Borneo to zatrzymałabym się tam na dłużej, ale nasyceni lasami Borneo zatrzymaliśmy się na krótki popas.
Część tras jest wyłożona wygodnym drewnianymi pomostami, więc idzie się spacerowym tempem i suchą stopą (o ile w tej wilgotności cokolwiek może być suche). Z atrakcji w parku jest canopy walk, czyli pół kilometrowe kładki podwieszone wysoko (do 25m) między drzewami. Można zostać w parku na noc, odwiedzać plemiona Orang Asli, rafting, nocne łażenie po dżungli i tym podobne pyszności. My zrobiliśmy małą pętlę po parku, która zajęła nam jedynie ponad cztery godzinki, z czego największa zabawa zaczęła się, gdy skończył się drewniany podest. Plątanina korzeni, mokrych liści i błota, małpy, węże, ptaszory, wejście pod górę, zejście w dół, przygoda, połowa z nas (ciekawe która połowa, hę?) zaliczyła poślizg ze spektakularnym plaśnięciem w błocie, ale najlepsze przyszło na końcu.
Zanim wsiedliśmy do łodzi, którą trzeba przeprawić się na teren parku chcieliśmy się odskrobać trochę z błota i sprawdzić na okoliczność pijawek (skarpety podciągnięte pod pachy i wszystko zakryte). Odsłaniam język buta, a tu życie kwitnie, wije się i puchnie opite krwią. Chłopaki tak samo. Na łódź wchodzimy boso, spektakularnie krwawiąc, bo to świństwo wpuszcza coś na rozrzedzenie krwi. Jacyś mili i czyści (gdzie oni byli w tym parku?) turyści patrzą na nas ze zgrozą, jakbyśmy byli Bearem Gryllsem, a tu kolejne pijawy strzepujemy z czeluści butów i włosów.
Park jest piękny i absolutnie wart przynajmniej jednodniowej wizyty, nie oglądajcie się na opisy, że podłe żarcie w okolicy – na rzece jest kilka pływających jadłodajni i dają radę (ale może po tygodniach jedzenia ryżu wszystko już wydaje się pyszne?), a pijawki przy bliższym poznaniu nie takie straszne 😉