Bangkok część 1
Ze wszystkich dużych azjatyckich miast, które do tej pory odwiedziliśmy Bangkok był tym, w którym czułam się najlepiej. Nie taki chaotyczny jak Kuala Lumpur, ani tak sterylny jak Singapur. Podoba mi się, jak bardzo integralnym elementem miasta jest rzeka (chociaż mniej podoba mi się śmietnik w niej pływający). Nasza pierwsza wizyta była krótka, ważność naszego 30-dniowego stempla dobiegała końca i musieliśmy zdecydować co dalej.
Mając do dyspozycji tylko kilka dni odwiedziliśmy obowiązkowe punkty programu, czyli zamek królewski z przyległościami, świątynie Wat Pho i Wat Arun. Upał niemiłosierny, ilość turystów jeszcze większa, snuliśmy się raczej żółwim tempem uzupełniając zapasy wody i poziom mrożonej kawy w krwiobiegu, a ilość kapiącego złota, dekoracji i posągów Buddy przyprawiała o zawrót głowy.
Był to też czas na przerwę techniczną – naprawę plecaka, zakup nowych sandałów dla Szymona, wymianę utopionego powerbanka i tym podobne, przez co mieliśmy okazję pozwiedzać też centra handlowe od tych najbardziej ąę do tych wielopoziomowych azjatyckich bazarów, gdzie można kupić wszystko.
Dzięki uprzejmości Elizy, z którą spotkaliśmy się w BKK udało nam się nawet wysłać kilka niepotrzebnych przedmiotów do Polski, co jest o tyle zaskakujące, że wydawało mi się, że osiągnęliśmy w podróży bardzo wysoki poziom minimalizmu.
Zdecydowaliśmy, że jedziemy na wschód – Kambodża, potem Wietnam i Laos a do Tajlandii wrócimy za dwa miesiące odwiedzić północną część kraju z dłuższym przystankiem w Bangkoku. Kupiliśmy bilety na autobus do Siem Reap i właśnie wtedy zdarzyła nam się przygoda godna Azja Express.
Jak pewnie wiecie w Bangkoku są korki, niemożebne. Autobus odjeżdżał o 9 rano, więc punkt 7 byliśmy gotowi do wyjścia. Leje, korki grande. Czekamy na transport. Niestety żadna taksówka, grab ani uber nie mogą się do nas dostać. Czas nam ucieka, więc biegniemy do kolejki. Kolejka z przesiadkami. Czas ucieka. Mapy Googla pokazują, że od stacji kolejki do dworca autobusowego mamy jeszcze jakieś 3 km i wszystko wokół na czerwono, tu też korki. Między stacją kolejki a dworcem autobusowym jest park, ale niestety trasa prowadzi tak, że i tak gnasz na około. Nie zdążymy. W kolejce narada – ty próbuj złapać tuktuka, ja ciągnę młodego, zrzucimy bagaże i lecimy. Deszcz leje nadal, korki jak się masz, na tuktuka nie ma szans. Wojtek ma coś nie tego z biodrem i utyka, Szymon jest mały i ma krótkie nóżki. Oboje mamy na sobie po 2 plecaki, chłopcy też mają każdy po 8 kg na plecach. Warunki jakby nie sprzyjające. Dobra – walczymy, musimy dziś opuścić Tajlandię. Biegnę. Po drodze mam chwilę zwątpienia, ale jak już biegniesz w tym deszczu to myślisz, że trzeba napierać do końca. Nigdy nie żałować, że się czegoś nie spróbowało. Myślałam, że się porzygam z wysiłku, ale dopadłam ten cholerny autobus za dwie dziewiąta.
Żółwik, znowu się udało i będzie co wspominać. W warunkach podróżniczych ciężko o to zadbać, ale memento mam takie, że trzeba wrócić do regularnego biegania. Może być bez plecaka.