Do Wietnamu
Przyszedł czas przekroczyć kolejną granicę. Wietnamie – nadchodzimy! Haczyk jest taki, że załatwiliśmy sobie e-wizy, celem uniknięcia przekrętów i naciągania przez agencje turystyczne, a potem okazało się, że nie każdym przejściem można przejść z e-wizą. Na pewno nie tym najbliższym z Sen Monorom, ani kolejnym. Ale nie chciało nam się jechać z powrotem 8h do Phnom Pehn a potem jeszcze pewnie drugie tyle do Ho Chi Minh.
Na mapie jest jeszcze jedno przejście, tak w połowie drogi, ale w internecie nie ma właściwie żadnych informacji o nim. Ryzykujemy! 🙂 Po mnie niż 4h w minivanie kierowanym przez szaleńca (jestem pewien, że facet niedługo będzie martwy) wylądowaliśmy w pięknym mieście Krek, które właściwie jest… skrzyżowaniem. Z kilkoma barami i sklepami wokół, ale nic poza tym. Natychmiast zostaliśmy otoczeni przez gości na skuterach, którzy oferowali nam podwózkę do granicy. Tłumaczyliśmy, że Szymek nie będzie podróżował skuterem z wielkim plecakiem i bez kasku. Chyba zrozumieli, ale niestety nie bardzo rozumieli, że w zamian chętnie skorzystamy z taxy albo tuktuka, więc ruszyliśmy przed siebie. Nie minęła minuta od spozycjonowania się po właściwej stronie drogi do złapania stopa, kiedy objawił się starszy pan z tuktukiem. Tadam!
Na przejściu granicznym było zabawnie. Najpierw pogranicznicy z Kambodży musieli się upewnić, że nasze e-wizy zostaną zaakceptowane przez tych z Wietnamu. To było chytre, bo gdyby Wietnamczycy nie przyjęli naszych wiz, utknęlibyśmy na ziemi niczyjej, bez wizy powrotnej do Kambodży 🙂 Po otrzymaniu potwierdzenia zaczęliśmy procedować, bardzo powoli, ale z uśmiechem i pozytywnym nastawieniem. W międzyczasie naczelnik rozpoczął pogawędkę z Mają (zaczynając od otaksowania jej tatuaży i pytania, czy jest piosenkarką). Bardzo szybko konwersacja przeszła do „a masz konto na facebooku? Zobacz, to jest moja córka, zostańmy przyjaciółmi”. Zawsze jest dobry czas na powiększanie sieci swoich znajomych, prawda?
Po wietnamskiej stronie staliśmy się materiałem dydaktycznym, jak należy korzystać z systemu, kiedy przyjdzie pacjent z e-wizą. Jeden pisał, pięciu patrzyło, szef nadzorował. Wszystko poszło sprawnie i 20 minut później staliśmy po wietnamskiej stronie na pylistej drodze, którą mijały nas jedynie ciężarówki. Zaraz jakiś typ śpiący na skuterze zaczął machać nam w kierunku, gdzie możemy znaleźć autobus. Autobus wyglądał dużo lepiej niż te w Kambodży, wymalowany na słodki róż i cały lśniący w popołudniowym słońcu. Przy okienku z biletami znowu sensacja – nasza czwórka i około 20 robotników z pobliskiej fabryki obserwujących każdy nasz ruch a do tego zniewalający smród jakiegoś nawozu, który chyba tam produkowali.
Autobus linii 701 był bardzo przyzwoity, z klimą oraz wifi i o 2 po południu dojechaliśmy do Tay Ninh. Misja bankomat została szybko zakończona sukcesem i kolejny bus, linii 71 zabrał nas do kolejnego miasta, w pobliżu naszej kwatery, która tak naprawdę była pośrodku niczego, ale blisko naszej pierwszej misji w Wietnamie. Po dojechaniu do kolejnej stacji autobusowej przyjazny kierowca i jego pomocnica wskazali nam kolejny autobus, tym razem wylosowaliśmy szczęśliwy numer 87. I ten autobus podrzucił nas już prawie do kwatery, zostało do przejścia z buta kilkaset metrów. Drepczemy sobie z plecakami, w międzyczasie zdążyło się już zrobić ciemno. Nie wiadomo skąd pojawia się starsza pani i macha ręką w kierunku gdzie powinniśmy jej zdaniem udać się na kwaterę. Po chwili towarzyszy nam w wędrówce i ona, i sąsiedzi i okoliczne dzieci i psy, i dobijają się do naszej gospodyni, bo nikt nie otwiera. W końcu udaje nam się zameldować w bazie, złapać w lokalnej jadłodajni ryż z kurczakiem (stając się znowu sensacją w lokalnej jadłodajni) i paść spać. To był naprawdę długi dzień, ale udało nam się! Największą niespodzianką było to, że większość autobusów, to były zwykłe miejskie busy z Ho Chi Minh. Wygląda na to, że ich sieć komunikacyjna wykracza daleko poza granice miasta. Wietnam wygląda na dużo bardziej rozwinięty i nie tak biedny jak Kambodża. Ale jest też dużo bardziej zatłoczony. Praktycznie całą drogę jechaliśmy przez tereny zabudowane, niekończące się wioski i przedmieścia. Ludzie, wszędzie ludzie. I jestem pewien, że każdy z nich ma przynajmniej 3 skutery.