Gdy dzięki podróżowaniu okazuje się, że nie masz racji…
Jechałem do Kambodży mając w głowie obrazek biednego kraju bez nadziei na lepszą przyszłość. Kraju pokonanego przez ludobójstwo i amerykańskie bombardowania w czasie wojny wietnamskiej i walk, które trwały później. Kraju, w którym strzelaniny skończyły się mniej niż 20 lat temu i w którym ciągle są strefy, w które nie należy się zapuszczać, gdzie niewłaściwy krok może oznaczać wejście na pole minowe. Kraju ekstremalnego upału, bez dróg i bez cywilizacji.
W jakim ja byłem błedzie…
Przekraczaliśmy granicę od strony Tajlandii w Poi Pet i początkowo wyglądało na to, że moje wyobrażenia się pokryją się z rzeczywistością. Typowy chaos przygraniczny. Zapyziała droga, kasyno na ziemi niczyjej i pełno szemranych typów obserwujących przejeżdzające w obie strony autobusy. Bazar, który zaczyna się tuż za budką strażnika, czy raczej barakiem. Potem droga ze sklepikami sprzedającymi wszystko i wszędzie śmieci. Od razu pomyślałem o Indonezji.
Ale wkrótce przekonałem się, że nie do końca jest tak, jak mi się początkowo wydawało. W drodze do Siem Reap zobaczyłem piękny kraj, z pięknymi, uśmiechniętymi ludźmi. Siem Reap – nasz pierwszy przystanek – okazało się być miłym, leniwym miasteczkiem i dość szybko zdecydowaliśmy się przedłużyć nasz pobyt tutaj. Spędziliśmy tydzień na zmianę zwiedzając świątynie Angkoru i leniąc się przy basenie. Sam Angkor… wspaniały i ogromny. Zastanawiasz się jak coś tak niezwykłego mogło powstać tutaj tysiąc lat temu. To nie tylko świątynia Angkor Wat, to cały kompleks wielu miast świątyń i możesz spędzić tu tydzień i nie obejrzysz ich wszystkich. Ich skala, mistrzostwo wykonania, przywiązanie do detali – wciąż widoczne po tylu latach – zapierają dech w piersiach. Pył czerwonych dróg zabarwia powietrze nadając mu miękkie, żółtawe światło, które tak urzeka fotografów. Jakby tzw. złota godzina trwała dużo dłużej niż zazwyczaj.
Później Phnom Penh – po siedmiu godzinach w autobusie po całkiem przyzwoitej drodze wylądowaliśmy w gwarnym mieście, pełnym hoteli, hosteli, restauracji i kafejek. Ze świątyniami i pałacem, nieco podobnymi do tych w Bangkoku, ale z mniejszym blaskiem i mniejszym ego, dzięki czemu przyjemniej się je zwiedzało. Parę dni później i kolejne siedem godzin w autobusie, znów całkiem przyzwoitą drogą (i prawie pustą w drugiej połowie podróży) przyjechaliśmy do Kratie – małego miasteczka położonego na wschodnim brzegu Mekongu. I znów trafiamy do miejsca, gdzie nie pozostało nam nic innego, jak tylko przedłużyć pobyt, siedzieć na tarasie i podziwiać zachody słońca nad rzeką. Kratie to takie sennie i gorące miejsce. W południe upał jest trudny do wytrzymania i całe życie zamiera, by obudzić się dopiero przed wieczorem.
Potem Sen Monorom – cztery godziny autobusem, pustą, dobrą drogą. Krajobraz staje się coraz mniej płaski, ustępując miejsca niewielkim wzgórzom. Jest też nieco chłodniej, zwłaszcza w nocy, więc nawet udaje mi się wyciągnąć raz coś z długim rękawem. Pierwszego dnia robimy 18 km spacer po okolicznych lasach, śpimy w hamakach w lesie, w małym schronieniu; to właściwie tylko dach i dwie ściany. Fantastycznie doświadczenie, szczególnie kiedy następnego dnia witasz wschód słońca nad doliną. No i słonie.
Jest taka organizacja NGO, która nazywa się Mondulkiri Project. Jeden gość miał marzenie, żeby pomóc lokalnemu plemieniu Bunong, którego członkowie nie mają szkół, opieki medycznej, emerytury i często pracy. Miał też marzenie, żeby ratować ginące okoliczne słonie. Więc skupuje słonie od właścicieli, by zapewnić im spokojne życie bez ciężkiej pracy na roli, bez noszenia ciężkiego drewna czy równie ciężkich turystów. Sprowadza tych turystów do siebie, aby mogli spotkać się ze słoniami, bawić się z nimi, umyć je i karmić bananami (oczywiście z zastrzeżeniem że słonie też będą miały ochotę). Zatrudnia ludzi z plemienia Bunong jako przewodników, opiekunów słoni czy kucharzy. Stwarza im możliwość godziwej pracy, a dzięki pracy z turystami – nauki angielskiego. Kupuje im także zapasy ryżu i płaci za ich opiekę zdrowotną.
Dla nas to dobrze wydane pieniądze. Dla tych ludzi to oznacza wszystko – dzięki tej pracy mogą wyżywić siebie i swoje rodziny* A co to znaczy nie chodzić nigdy do szkoły? Cóż, wieczorem gadaliśmy z naszym przewodnikiem, dwadzieścia parę lat i w pewnym momencie zaprzyjaźniony Australijczyk wyciąga telefon i odpala aplikację Night Sky, żeby wyjaśnić coś na temat gwiazd. Nasz przewodnik spędza kolejne trzydzieści minut patrząc w ekran i gwiazdy na niebie i w końcu musieliśmy mu wyjaśnić czym jest układ słoneczny i jak to działa, że Ziemia krąży wokół Słońca, a Księżyc wokół Ziemi… a ten rysunek kobiety, który pojawił się na moment na ekranie to był gwiazdozbiór Panny… „a co to jest gwiazdozbiór?”…
Tak, Kambodża jest biednym krajem. Jest często tak brudna jak Indonezja.** Ale ma wszystko to, czego potrzebują podróżujący. Dobre, czyste noclegi, szybki Internet, ludzi mówiących po angielsku (to zupełnie odwrotnie niż nasze doświadczenia w Indonezji, Tajlandii czy Wietnamie), przyzwoite drogi i sieć autobusów, minivanów, tuktuków i motorów, które mogą zabrać Cię, gdzie tylko chcesz. Po zobaczeniu tylko kawałka tego kraju, po tym co widziałem w oczach ludzi wiem, że tu jest nadzieja. Będzie lepiej i z pewnością jest to miejsce warte odwiedzenia. Więc przyjeżdżajcie i zobaczcie na własne oczy.
Aha, w większości miejsc nie ma malarii, trudno nawet spotkać komara…
*a rodziny potrafią mieć po dziesięcioro gąb do wykarmienia
** Maja uważa, że nawet brudniejsza