Good morning Vietnam!

Właściwie to już Goooodbye Vietnam, bo piszę tę notkę w hostelu w Bangkoku. Wróciliśmy do Tajlandii, żeby zwiedzić jeszcze jej północną część, a zatrzymaliśmy się na kilka dni na załatwienie spraw (może w końcu naprawię plecak?). Wietnam zostawił w nas mieszane uczucia, najbardziej chyba w Wojtku, który podkreśla od wczoraj jak bardzo jest zadowolony, że już nie jesteśmy w Wietnamie.

Ale ad rem, będzie znowu bardzo dużo tekstu i jeszcze więcej zdjęć.

Zaczęliśmy od wysokiego C, zatrzymując się w An Nhơn Tây w pobliżu tuneli Cu Chi. Ce było wysokie, bo zdążyłam naczytać się, że Wietnam turystyczny jest trudny i zły, każdy będzie próbował Cię okraść, naciągnąć, zawiezie Cię w niewłaściwe miejsce i jeszcze będzie patrzył na Ciebie wilkiem. W praktyce spotkaliśmy się z bezinteresowną pomocą i nienachalną ciekawością. We wspomnianej miejscowości towarzyszyli nam lokalni ludzie, żebyśmy po zmroku trafili bezpiecznie do kwatery (towarzyszyła nam babcia, jej sąsiadki, dzieci i okoliczne psy), mieliśmy sesję wspólnego gotowania narodowych potraw i przyspieszony kurs jazdy na skuterze.

Tunele Cu Chi, czyli lekcja wietnamskiej historii – Wietkong i bohaterska postawa narodu uciśnionego. Sierp i młot przypomina na każdym kroku, że jesteśmy w kraju socjalistycznym, propaganda i jednostronny przekaz historyczny ma się dobrze. Niemniej miejsce robi ogromne wrażenie.

Sajgon, o którym pisał niedawno Tytus był przytłaczający, ze wszystkich azjatyckich miast dla mnie najtrudniejszy. Niezwykły klimat jest w wąskich uliczkach 1. Dzielnicy – mikro stragany, mikro jadłodajnie, całe życie toczy się w tych maleńkich uliczkach no i wszędobylskie miski z zupą. Poza tym brudny, przeraźliwie głośny, a legendarne przechodzenie przez ulicę przestało być szybko legendarne a zaczęło być irytujące, kiedy każde wejście na jezdnię oznaczało walkę o przetrwanie. Rządzi prawo większego i silniejszego, przepisy drogowe są obce Wietnamczykom a ruch prawostronny to też kwestia umowna. Wszyscy CAŁY CZAS trąbią.

Muzeum wojny (w Wietnamie nazywanej wojną amerykańską) to znów jednostronna lekcja historii, ale główny przekaz – okrucieństwa odbieram z nawiązką. No i ta nieszczęsna delta Mekongu – pierwszy raz wykupiliśmy wycieczkę z hostelu, nie robiąc uprzednio rozpoznania. Festiwal konsumpcji i utwierdzenie w przekonaniu, że podróżowanie tylko po swojemu.

 

Uciekamy z Sajgonu wyposażeni w dodatkowe bluzy, bo na północy ma być chłodniej. Da Nang wita nas 16 stopniami, co po tak długim czasie w upałach wydaje się być przenikliwym ziąbem. Szybko okazuje się, że ziąb będzie nam towarzyszył częściej, bo w hostelach nie ma ogrzewania, więc czasami jest chłodniej niż na zewnątrz, aura raczej mglista, wszystko do tego wilgotne z tendencją do grzyba i zapachu jeziora. Do tego pierwsza gorączka Szymona i pierwsza wizyta u lekarza. Wykluczamy dengę, malarię, dekujemy się w hostelu i czekamy na rozwój sytuacji. Infekcja Szymona szybko minęła, a nam w międzyczasie zdarzyło się jeszcze urokliwe miasto Hoi An, z piękna, rozświetloną lampionami starówką i Mỹ Sơn z kompleksem (a raczej ruinami) świątyń Czamów (nad konserwacją których pracował m.in. polski zespół pod kierownictwem pana Kazimierza Kwiatkowskiego).

  Hoi An

 

My Son


Dalszą część Wietnamu eksplorujemy pociągami. Trasa malownicza, pokonujemy ją w odcinkach, raz wagonem sypialnym, potem z miejscami siedzącymi o różnym standardzie. Docieramy do Ninh Binh, którego okolice znane ze spektakularnych widoków są nazywane zatoką Ha Long na lądzie. Wybieramy najdłuższą trasę, skwapliwie omijając punkty turystyczne w stylu plan zdjęciowy filmu „Kong: Wyspa Czaszki.” Jest cicho, pusto, jaskinie, świątynie i bardzo widokowo.

 

No i wreszcie zatoka Ha Long, o której naczytaliśmy się tyle złego, że przez moment zastanawiam się, czy na pewno chcę tam jechać. Że tłumy ludzi, że konsumpcja i brudno. W obawie przed powtórką atrakcji z Mekongu robimy wszystko po swojemu – dojeżdżamy do wyspy Cat Ba, czekamy na okienko pogodowe i szukamy łodzi, którą bez dodatkowych atrakcji pozwoli posnuć się samodzielnie po zatokach (z Cat Ba wypływa się najpierw w zatokę Lan Ha, a potem można dopłynąć do Ha Long). Widoki spektakularne. We mgle jest magicznie, ale kiedy wyziera słońce i nagle woda staje się turkusowa jak z obrazka – jest jeszcze lepiej. A kiedy zachodzi słońce to już w ogóle brak słów.

Jesteśmy sami na dużej łodzi, ludzi w zatoce mało, natykamy się tylko na jeden incydent z turystami, którym wydaje się, że machanie bladym tyłkiem albo siusiakiem (w dodatku dość nędznych rozmiarów) to świetna zabawa. Ładujemy się w kajaki, nie przeszkadza mi chłód, jeśli nadal ma być tak pięknie i pusto to może być nawet zimniej 😉 Odwiedzamy pływającą osadę i to jest dla mnie kompletne science-fiction, że można żyć w takiej budce z dykty pływającej na wodzie. Powtórzyłabym wizytę w Ha Long, z nocowaniem na łodzi i na takim pływającym homestayu.

 

Na koniec zostawiamy sobie Hanoi. Jest odrobinę cieplej, Wietnam szykuje się do najważniejszego święta – Tet, czyli wietnamskiego nowego roku, więc wszystko przystrojone jest gałązkami moreli i brzoskwini. Tak jak u nas ludzie wożą choinki, tak tu skuterami przewożą  brzoskwiniowe albo mandarynkowe drzewka. Ilość smogu przekracza wszelkie normy, więc spacer  po mieście kończy się potężnym bólem głowy. Ale zanim ból głowy, to jeszcze śmiertelnie poważne miny strażników i odwiedziny u wujka Ho. Ho Chi Mihn – ojciec narodu, obecny na każdym banknocie z z tym samym lekkim uśmiechem, tutaj śmiertelnie blady w swoim wielkim i ponurym mauzoleum. Zdjęć robić nie wolno, w obecności majestatu należy zachować stosowną powagę, poruszać się dostojnie ruchem jednostajnym, zatrzymanie jest niedozwolone (sprawdziłam). Otoczenie mauzoleum jest kuriozalną mieszaniną socrealu, chińskich świątyń i ogrodów, a wszystko to w towarzystwie wielu chińskich grup turystów, z których każda ma swojego przewodnika z mikrofonem. Uciekamy czym prędzej. W drodze do domu nie kończące się targowisko, które jest dla mnie kwintesencją naszego czasu w Wietnamie – jednocześnie fascynujące i odstręczające, piękne i brzydkie. Różowe i żółte kwiaty, mandarynki, dużo zieleniny i spiczastych kapeluszy, rowery, skutery, śmieci, kury oprawiane na ulicy. Parujące gary obok śmietników, niekończący się chór klaksonów, mieszanina smakowitych zapachów jedzenia i tuż obok wymiocin. Wyjeżdżam z Wietnamu z ulgą, jestem nim zmęczona, ale jednocześnie mam niedosyt i chętnie dam mu jeszcze jedną szansę.


5 najciekawszych miejsc w Azji Południowo-Wschodniej<< >>Kryzysy w podróży

About the author : Maja