Na końcu świata
Północ Tajlandii o tej porze wygląda romantycznie, ale wcale taka nie jest. Magiczne mgły spowijające okolice to nic innego, tylko smog powstały na skutek wypalania pól. Codziennie budzę się z drapiącym gardłem, szara czapa spowija wszystko i bez bólu możesz patrzeć w słońce. Jak tylko uda mu się przebić.
Chiang Mai jest fajne, ale chcemy dalej. Jedni mówią – jeździe do Pai, tam jest wspaniale i leniwie, inni – to nie jest Pai, jakie było jeszcze kilka lat temu, teraz jest zadeptane przez backpackersów, jedźcie do Mae Hong Son. Kiedy pytamy o bilety do Sop Pong – pani zdziwiona pyta, po co chcemy tam jechać – przecież tam nic nie ma. Patrzymy na siebie z poczuciem, że wybraliśmy właściwy kierunek.
Jedziemy minivanem przez słynne 700 zakrętów. Błogosławię, że trafił nam się łagodny (jak na tajskie warunki) kierowca, i że wzięłam tabletkę na chorobę lokomocyjną. Mimo to dojeżdżam ze ślizgawką w żołądku. Jedna ulica i w całej wsi trzy kwatery, niespecjalnie nawet obłożone. Little Eden jak nazwa wskazuje okazuje się małym, gęstym ogrodem z ukrytym w środku basenem, a z tyłu rzeczką. W dzień ponad 30 stopni, po zachodzie słońca temperatura gwałtownie spada do ok 10., woda w basenie zimna. Ale i tak przez pierwsze dni Szymona można wyciągnąć z wody dopiero kiedy ma fioletowe usta i szczęka zębami.
No a potem jedziemy zobaczyć jaskinię Tham Lod. Okazuje się, że jaskiń jest trzy, są wielkie, piękne i imponujące. U wylotu jaskini o zachodzie słońca codziennie odbywa się spektakl. Setki, tysiące jerzyków najpierw krążą nad jaskinią a potem wlatują do niej z nieprawdopodobnym świergotem, z kolei z jaskini wylatują nietoperze. Siedzimy jak zaczarowani, w życiu nie widziałam takiej masy ptaków i nigdy nie słyszałam takiego hałasu generowanego przez ptaki.
Do domu wracamy już po ciemku, wyobraźnia moja i Szymona w lesie ma duże pole do popisu, zwłaszcza na polu wielonogów. Podobnie jak w Kambodży jest dużo pajęczyn z równymi okrągłymi otworami, czasami te otwory mają centymetr, czasami trzy. Czasami nic w nich nich nie widać, a czasem mignie brązowe odnóże, na widok którego włosy mi stają dęba. Moja arachnofobia ma się znakomicie.
Idziemy też na dwudniowy treking po okolicy, z zamiarem spania w wiosce. Jesteśmy pod granicą z Birmą, w tej okolicy żyje dużo plemion – Lahu, Lanna, Ahka, Hmong, czy najbardziej znani Kareni. Omijamy ludzkie skanseny, przez pięć godzin marszu nie spotkaliśmy żywego ducha. Krajobraz jesienny, ale słońce pali szyje i ramiona. Nasz przewodnik wycina z bambusa kubki i naczynie na wodę, gotuje herbatę i taka herbata pośrodku niczego, z widokiem na góry smakuje najlepiej na świecie. Gospodarze nie mówią po angielsku, ale nadrabiamy wszyscy uśmiechami i rękami. Dzieci znajdują z Szymonem szybko platformę porozumienia i po chwili biegają za piłką po podwórku, kury gdacząc przeraźliwie uskakują na drzewa. Mamo, mamo widziałem małe świnki, chodź zobacz jakie są słodkie!
Wieczorem dzieci przychodzą się z kwiatami i świeczkami zawiniętymi w rożek z liści bananowca. Ciągną Szymona ze sobą. Idziemy razem i okazuje się, że trafiliśmy na ważne święto buddyjskie – Parinirwana, obchodzona uroczyście data śmierci Buddy. Jesteśmy z Szymkiem sensacją w świątyni, wszystkie dzieci zezują na niego bez przerwy. Opat uśmiecha się do nas i za chwilę razem z innymi drepczemy wokół, każde ze swoją świeczką.
Rano jest lodowato, para leci z ust, nasza gospodyni przynosi gorący ryż, kapustę smażoną z czosnkiem i zupę. Kobiety z okolicznych wiosek w kolorowych strojach i w pomalowanymi twarzami przyjeżdżają po zakupy. Zbieramy się na kolejne pięć godzin marszu, a już wiem, że to miejsce zostanie w mojej głowie na długo.