God bless you Ma’am. O dużej rybie i trochę o świadomej turystyce. Filipiny cz.1
Filipiny to ponad siedem tysięcy wysp. Trudno podjąć decyzję, które wybrać – jesteśmy jak te osły między żłobami. Zaczynamy od wyspy Bohol. Małe miasteczko Jagna, jak chyba wszystkie na wyspie składa się z głównej ulicy idącej wzdłuż wybrzeża, dużego kościoła, okazałego budynku miejskiego, wielofunkcyjnego zadaszonego boiska i koniecznie targu. Wszystkie miasteczka są takie same, wszędzie też krążą jeepneye (kolorowe pseudobusy) i tricycle (odpowiednik tuktuka). No właśnie – kościoły i tricycle. Po pół roku wśród wyznawców Buddy lub Allaha wylądowaliśmy w kraju bardzo katolickim, afirmującym miłość do Boga i wszystkich świętych na każdym kroku. Większość tuktuków ma wypisane wzniosłe sentencje o Bogu i miłości. W wielu miejscach publicznych i domach stoją figury świętych, na drzwiach wiszą oprawione modlitwy.
Praktycznie wszyscy mówią po angielsku. Może dlatego, że po tagalog jest to drugi urzędowy język. Z kolei tagalog przypomina mi mieszaninę indonezyjskiego z hiszpańskim. Filipiny były w końcu hiszpańską kolonią, potem amerykańską a jak spojrzę na mapę na południe zobaczę Indonezję – wszystko się zgadza. Nie mogę tylko przywyknąć, że wszyscy zwracają się do nas per Sir i Madam, czuję się jak złe białe mzimu, wielki kolonizator (chociaż mam cichą nadzieję, że to po prostu zwrot grzecznościowy, niekoniecznie uniżony).
Widoki bajkowe, niebo znowu niebieskie jak farbka, krajobraz palmowy bardzo odmienny od tego na Borneo, jadowicie zielone pola ryżowe i kiczowate zachody słońca. Ale jest też bardzo biednie, podobnie jak było biednie w Kambodży. Od pierwszego dnia wiem, że będę chciała tu wrócić.
Mieszkamy na uboczu, nurkujemy, snorklujemy i zażywamy słońca. Wynajmujemy samochód, żeby zobaczyć kawałek wyspy i zaczyna się zabawa. Chcemy zobaczyć tarsiery – to takie maleńkie nocne stworzenia należące do naczelnych, z wielkimi nieruchomymi oczami. Są bardzo wrażliwe na hałas i słabo znoszą niewolę. Okazuje się, że owszem są różne ‘sancruary’ i ‘conservatory’, umiejscowione wygodnie na trasie, ale przejeżdżając obok widzisz, że to raczej zoo albo park rozrywki, niewiele mający wspólnego z ochroną zwierząt. Trzeba trochę poszukać w internetach, ale uwierzcie mi – warto.
Ja wiem, że jest biednie i wiem, że wielu ludzi żyje z turystyki. Ale widzę też, że są miejsca, gdzie ludzie zaczynają rozumieć, iż większą wartością (dla nich konkretnie i w monetach) będzie zwierzę żywe i na wolności. Tak mieliśmy ze zwierzakami na Borneo, ze słoniami i delfinami w Kambodży, i teraz z rekinami wielorybimi i tarsierami na Filipinach. Kto bez winy niech pierwszy rzuci kamieniem, sama się podniecałam spotkaniem 1:1 z delfinem w delfinarium. Dziś bym tego nie zrobiła za nic w świecie. Wiem, że nigdy nie dam się namówić na przejażdżkę na słoniach, nie robię sobie zdjęć z jaszczurami, wężami, małpami i co tam jeszcze wymęczonego podstawiają. Niedawno zmarł ostatni męski przedstawiciel nosorożca białego, na świecie zostały tylko dwie samice. Słonie znikają w zastraszającym tempie. Wciąż mam poczucie, że moje dzieci oglądają świat, w którym za 10-20 lat będą tylko eksponaty wypchanych zwierząt. Taki eksponaty widzieliśmy w jednym z muzeów na Borneo i to był bardzo przygnębiający widok. Tak jak z Dodo na Mauritiusie.
No i dlatego staramy się podróżować świadomie. Nie jeździmy na słoniach, tylko je kąpiemy i karmimy. Wielkorybów, delfinów i rekinów szukamy tam, gdzie żyją na wolności, wkalkulowując ryzyko, że uda się lub nie. Nie pojechaliśmy do Oslob, które na Filipinach jest najpopularniejszym punktem do spotkania z rekinami wielorybimi. Zamiast tego tłukliśmy się 12h na sąsiednią wyspę Leyte, bo tak, tam podobno właśnie o tej porze roku mamy 60% szans, że je spotkamy. Trudno jest opisać wrażenia z takiego spotkania, miałam ochotę wrzeszczeć ze szczęścia.