Joshua Tree
Nie wiem czemu, ale w mój głowie park Joshua Tree był pełen zieleni. Jedyne skojarzenie jakie miałem z tą nazwą to słynny album U2, więc to może stąd – irlandzki zespół z zielonej Irlandii i drzewa Jozuego. Zielone. Ha ha. Ha…
Jest srogo. Nie jest tak źle, jak się spodziewałem, ale jest naprawdę siarczyście. Niekończące się pustkowie otoczone szarożółtymi górami na horyzoncie. Duże skała tu, duża skała tam. Suche krzaki, zazwyczaj pokryte mocnymi, ostrymi kolcami. Nie dotykaj, nawet nie próbuj. Grzechotniki i pustynne szczury. Między 10:30 rano a czwartą popołudniu temperatura dochodzi do +42C w cieniu, więc szukasz cienia, chowasz się z dala od szlaków. Gdziekolwiek, w samochodzie, w cieniu skały, w klimatyzowanym barze w pobliskim miasteczku. Najlepiej wstać przed świtem i załatwiać swoje sprawy z samego rana, zanim zrobi się naprawdę gorąco. Potem przetrwać gdzieś najgorsze i popołudniu do zmierzchu można kontynuować.
Ale jest też magia. Wschody i zachody słońca ze swoją paletą ciepłych barw i cieniami na skałach, małe zwierzaki zdolne do życia na pustyni – króliki, muszy, mrówki, ptaki. I gwiazdy. Podobne do tych, które widzieliśmy na Moorei. Ogniska i proste kempingowe życie.
To nasz pierwszy kemping w podróży. Kupiliśmy sporo sprzętu, który wypełnia teraz nasz samochód po sufit. Namiot, maty, śpiwory, butla gazowa, żarcie i woda. Bardzo dużo wody. I jest wspaniale. Bałem się, że coś nie wypali albo chłopaki będą narzekać cały czas, że nie ma prysznica, łazienki, że za gorąco, nie ma internetu… ale nie. Jest ekstra i wygląda na to, że nasz plan na „kempingowe USA” to dobry plan.