O podróżowaniu.
Nie wiedząc, jak będziemy odnajdywali się w Stanach w trybie życia kempingowego, plan zakreśliliśmy bardzo grubą kreską – pętla przez parki narodowe Arizony, Utah, Nevady i ponownie do Kalifornii, potem zachodnim wybrzeżem na północ przez San Francisco, do Seattle i Vancouver. Z możliwością dezercji w dowolnym momencie. A potem zobaczymy. Na horyzoncie majaczy nam jeszcze Chicago i NY (rodzinnie), mieliśmy fantazję, żeby przejechać w poprzek Stanów pociągiem, a jeszcze Yellowstone i Grand Teton…
Dobrze jest mieć plan, kiedy masz mętlik w głowie zawsze możesz do niego zerknąć, ale i tak na co dzień planujemy maksymalnie kilka dni do przodu i kiedy przyjaciele pytają „gdzie dalej jedziecie” właściwie sama nie jestem pewna odpowiedzi.
Nie wiem jak to się dzieje – powtarzamy sobie regularnie, żeby podróżować wolniej, nie spieszyć się. Odwiedzić mniej miejsc, ale pobyć w nich dłużej, bo to mniej męczące, lepsze dla Szymona i w ogóle dla wszystkich. A potem wyłazi z nas chyba wieczny głód oglądania nowego, odkrywania, przenosimy się znowu średnio co 2-3 dni. Nieważne, że gardło boli, a może to angina i czy na pustyni angina przechodzi czy wręcz przeciwnie? Albo kolano się zepsuje, więc prowizorycznie okład z sody i leżeć jeden dzień, a potem bam – sześć godzin łażenia, i ciągle dalej, i od nowa.
W Ameryce poraża mnie ogrom przestrzeni. Całymi kilometrami (przepraszam – milami), jedziemy przez nic i nie spotykamy nikogo. Tylko te majestatyczne góry na horyzoncie. Nadal uważam, że Amerykanie mają paskudną kawę i nie znają się zbytnio na jedzeniu, ale to co im się udało, to przyroda. Jest tu ponad 400 parków, skala jest monumentalna i brakuje mi przymiotników, żeby nie brzmieć banalnie.
Najtańszy sposób zwiedzania Stanów, czyli kemping, jest też najbardziej spektakularny widokowo – nauczyłam się wstawać regularnie na wschody słońca i za każdym razem jest to niesamowity spektakl. Nie zamieniłabym tego na nic.
Zaczęły się wakacje i spotykamy coraz więcej Amerykanów w trybie urlopowo-kamperowym – wożą się tymi rozkładanymi domami na kółkach, z rozkładanymi krzesełkami, przenośnymi lodówkami, dywanami, grilami i co tam jeszcze da się upchnąć. Podoba mi się ten koncept, niestety wynajęcie RV jest porównywalne z porządnym hotelem, więc to ie dla nas. Namiot sprawdza się wspaniale i można rozłożyć go prawie wszędzie (a rv nie wszędzie wjedzie).
W parkach narodowych jest też zawsze coś dla dzieciaków. Każdy park ma swój program „Junior ranger”. Do wykonania lista zadań związana z fauną/ florą/historią danego parku. Potem uroczysta przysięga z rangerem i odznaka. Szymon dumnie kolekcjonuje kolejne plakietki i jak tak na niego patrzę, to chyba świetnie by się tu odnalazł. Doskonale się też odnajduje jako rodzinny wodzirej. Ma wybitny talent do nawiązywania kontaktów, nie zrażony niedostatkami w angielskim prze do przodu ekskjuzmi kenajplejłiwju i nawiązuje przyjacielskie stosunki. Coraz częściej jednak też mówi, że już się napodróżował, właściwie to jeszcze mamo chciałbym zobaczyć Yellowstone, Meksyk i mogę jechać do domu. Tęsknimy.