Parki Narodowe cz.1 – Utah i Arizona
Zostawiliśmy za sobą Kalifornię, przypadkiem lądując na legendarnej drodze 66. W Arizonie zatrzymaliśmy się na kempingu w parku stanowym Homolovi, takie puste miejsce pośrodku niczego oraz ponad kilometrowy krater po meteorze. Resztki ruin po Indianach Hopi pozostawiły głównie niedosyt i smutek nad historią rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. W tym kontekście burza rozpętana przez Trumpa wokół nielegalnych imigrantów wydaje się to być podwójnie kuriozalna.
Odwiedziliśmy też park Painted Desert i Petrified Forest, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Drzewa, które pamiętają czasy początków dinozaurów, na skutek procesów chemicznych i geologicznych zamieniły się w wielobarwne kamienie, zachowując swoją „drzewiastą” strukturę. Wielkie przestrzenie, zabarwione tlenkami żelaza, manganu i bóg wie czego jeszcze powodują, że wydaje Ci się, że jesteś na powierzchni odległych planet. Mamo, tu powinien być więcej niż jeden księżyc.
Z Homolovi ruszyliśmy na północ szukając kempingu, z którego mielibyśmy blisko do kanionów Antylopy – to jedyne miejsce, które musieliśmy zaplanować, ponieważ jest to wycieczka reglamentowana i z przewodnikiem. Wylądowaliśmy nad jeziorem na środku pustyni, czyli nad jeziorem Powella. Widok wielkiego zbiornika wodnego z mariną pełną łodzi pośrodku pustynnego krajobrazu był nieco absurdalny, ale chyba coraz mniej rzeczy może mnie zaskoczyć w tym kraju.
Odwiedziliśmy też żelazny punkt widokowy – Horseshoe Bend, czyli wielki zakrętas rzeki Kolorado. Tam powiało lekko grozą, gdyż a – na horyzoncie stada chińskich wycieczek, b – nasze telefony zgłupiały i pokazywały w tej samej chwili dwie różne godziny. Byliśmy na granicy dwóch stanów, w Arizonie i Utah jest czas różny o godzinę, przy czym jedni zmieniają czas na letni, drudzy nie, do tego ziemie Nawajów są w obu tych stanach i czas mają chyba jak Ci drudzy ale nie zmieniają na letni i… za diabła nie mogłam dojść która jest właściwie godzina. Było to o tyle ważne, że nasza reglamentowana wycieczka była na 12:15 i chyba wydłubałabym sobie oko widelcem, gdybyśmy się spóźnili.
Kanion Antylopy wybraliśmy z premedytacją ten mniej popularny, z nadzieją na mniejszy tłum. W pierwszym zrobiono legendarne zdjęcie za wiele milionów monet, a w drugim są jeszcze schody (a jak mawia Kung Fu Panda – schody to największy wrog. Można odnieść wrażenie, że Amerykanie wzięli sobie ten cytat do serca).
Na wejściu zapowiadało się źle – ludzie stali stłoczeni na schodkach, jedna grupa dyszała w plecy poprzedniej, do tego wyprowadzano kobietę, która dostała ataku paniki. Panią szczęśliwie udało się uratować, tłumek się rozrzedził zajęty robieniem zdjęć i właściwie połowę kanionu mieliśmy prawie wyłącznie dla siebie. Bajka! A było co oglądać i to jest ta kategoria wrażeń, które trudno opowiedzieć.
Podobny zachwyt ogarnął mnie, kiedy dojechaliśmy do doliny Monumentów i okazało się, że nasz kemping nie bez powodu nazywa się „the View” i wprost z namiotu możemy podziwiać Monument Valley. Spodobało nam się tak bardzo, że nie bacząc na temperatury i kłęby pyłu codziennie w namiocie, zostaliśmy dłużej. Był prysznic i zasięg, a nawet udało nam się na pustynię przywieźć skrycie tort i zrobić Tytusowi urodzinową niespodziankę. Z Monumentow wyskoczyliśmy jeszcze do parku Arches, ale z ręką na sercu – nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia. Do tego spóźniliśmy się kilka minut do centrum dla odwiedzających z Szymonowymi zadaniami na odznakę rangerską. Pani była nieubłagana, nie chciała otworzyć drzwi. Młody ranger wpadł w czarną rozpacz, przecież odznaka ze skalnym łukiem była taka ważna mamo, aż w ataku frustracji podarł wszystkie zadania. Z małym fochem i bez odznaki pożegnaliśmy kamienne łuki, jak również punkt, w którym Forrest Gump przestał biec i jedziemy dalej. Kolejny przystanek – Zion.