There’s a road from Vegas to nowhere…
Wypadło nam, że Las Vegas będzie po drodze. Nigdy w życiu bym nie pojechała dobrowolnie do tego miasta, ale zmęczeni upałem, pyłem i brudem, mając w perspektywie bardzo długą drogę, postanowiliśmy zatrzymać się w tym piekielnym mieście na regenerację.
Ślepe kury i ziarno to powinno być nasze drugie imię, bo wylosowaliśmy na Airbnb chyba najlepszą kwaterę z całej dotychczasowej podróży. Była najtańsza (z tych amerykańskich), a do tego największa i najluksusowsza. Kto by pomyślał, że oglądanie filmów w wannie i jedzenie w łóżku z czystą białą pościelą może sprawić człowiekowi tyle radości.
Ostatniego wieczora postanowiliśmy przejść się główną ulicą ( bo to miasto to właściwie ta jedna ulica, a reszta to dekoracje i zaplecze) i czar prysł. Gigantyczne wesołe miasteczko w wersji dla dorosłych, tabuny ludzi odstawionych jak na wesele, oblanych wszelką perfumą… mieszanina świateł, kolorów, dźwięków i zapachów, a wszystko to w prawie 40 stopniach. Ilość cukru w cukrze i nasycenie kiczu na metr kwadratowy zdecydowanie ponad nasze możliwości.
Uciekliśmy.
Uciekliśmy najpierw do Doliny Śmierci, sprawdzić czy miejsce, w którym zanotowano najwyższą temperaturę na Ziemi naprawdę jest tak zabójcze. Zabawnie było obserwować, jak z każdym kilometrem rośnie temperatura. Zabawnie z perspektywy klimatyzowanego samochodu. Zwłaszcza, że wyjściową temperaturą było 40 stopni. Droga prowadząca przez słone pustkowie, marsjański krajobraz, ale jednocześnie różnobarwny i na swój sposób piękny.
Aż w końcu dotarliśmy do 54 stopni. Po wyjściu z auta dziwny stan – nie pocisz się, bo jest tak gorąco, że pot wysycha natychmiast, po prostu cię wysusza, skórę pali i nawet twoja wewnętrzna, ciepłolubna jaszczurka po chwili marzy o powrocie do klimy. Jest naprawdę szatańsko.
Uciekając z Las Vegas, skręciliśmy znów w drogę 66, tym razem z premedytacją – żeby dotrzeć do legendarnego Bagdad Cafe. Tak, tego z filmu, z tą ładną i smutną piosenką „Calling you”. I film, i ta piosenka są ważne dla nas. No i jak pan zza baru włączył rzeczoną pieśń, w rzeczonym lokalu, to klucha w gardle i mokre oko.