Po dwóch stronach granicy. Seattle vs Vancouver.
Nie jesteśmy chyba najlepszymi „blogerami”, słabo nam idzie informowanie świata na bieżąco o naszych poczynaniach. Im dłużej jeżdżę, tym mniej mam potrzebę uszczęśliwiania świata swoimi wynurzeniami, a informacji praktycznych jest w internecie tak wiele, że właściwie więcej czasu zajmuje przesianie tego, co może okazać się przydatne dla nas od całej reszty.
A potem myślę, że kiedyś fajnie będzie do tego wrócić i powspominać, w ferworze wrażeń czasami uciekają detale. A może jeszcze zapadnę na Alzheimera, dlatego jednak z opóźnienieniem, ale wracam i jeszcze robię te gigabajty zdjęć, które pewnie tylko my dwoje z Wojtkiem będzemy mieli cierpliwość oglądać w długie, zimne wieczory.
Kilka osób pytało mnie, czy coś w tej podróży robi na nas jeszcze wrażenie. Jeśli chodzi o przyrodę – nieustająco tak, wszystko. W samych Stanach odwiedziliśmy kilkanaście parków narodowych i każdy jest zachwycający na swój sposób. Do tego dużo informacji w w centrach dla odwiedzających i świetnie przygotowane kempingi powodują, że zwiedzanie parków to prawdziwa przyjemność. Jeśli chodzi o miasta, to już trudniej. Wszystkie Chinatown są dość podobne, ile można zobaczyć świątyń, kolejne centrum naukowe, muzeum sztuki? Pod tym względem jesteśmy coraz bardziej wybredni i wybieramy mniej do oglądania, za to miejsca bardziej wyjątkowe.
I tak w Seattle poza snuciem się po mieście i gadaniem z przypadkowo spotkanymi ludźmi (to chyba moja supermoc – przyciąganie barwnych postaci, które opowiadają pół życia), wybraliśmy się do moPop, czyli muzeum popkultury, gdzie można było zaznać z jednej strony Jimiego Hendrixa i Nirvany (osobna wystawa o Pearl Jam dopiero się szykuje), z drugiej strony wszelkich komiksowych postaci oraz zanurzyć się w światach sci-fi, fantasy i horroru. Bardzo fajna opcja, zwłaszcza z dzieciakami.
Drugim miejscem, w którym panowie utonęli było Living Computers muzeum i lab, gdzie można z jednej strony poznać historię komputerów (i obejrzeć wielkie szafy, wszystkie modele Jabłka, dyskietki i inne anachroniczne wynalazki, których gimby nie znają), pograć na archaicznych maszynach w Pacmana, z drugiej poćwiczyć sterowanie robotem, posiedzieć w wirtualnej rzeczywistości, kierować wydrukowanym na drukarce 3d samochodem i całe mnóstwo innych, wszystko klikalne i interaktywne. No i w końcu centrum fundacji Gatesów, o którym pisałam wcześniej. Świetnie przygotowane i dużo informacji.
Ze Seattle wyskoczyliśmy na kilka dnia do Vanvouver. Kto by pomyślał, że tak blisko położone miasta mogą się tak różnić. Nie umiem nawet dobrze opisać na czym polegała różnica, ale czuliśmy się tam świetnie (i był to pierwszy raz, kiedy nasi synowie zapytali – tato, a może mógłbyś tutaj znaleźć pracę?). Tu też byli bezdomni, chociaż zdecydowanie mniej niż w Seattle, ale ludzie byli tutaj tak serdecznie i otwarci. A może to przyroda na wyciągnięcie ręki – z jednej strony plaże (wylądowaliśmy w środku tygodnia na najbardziej radosnej plażowej imprezie z graniem na bębnach), z drugiej strony góry (tu widzieliśmy pierwszego niedźwiedzia grizzly). Odwiedziliśmy też Whistler i chociaż samo miasteczko jest kurortem rangi Zakopane, to droga, która do niego prowadzi jest bajkowa.