Samochodem przez północne Stany. Grand Teton.

Wróciliśmy do Stanów Zjednoczonych. Jako, że udało nam się upolować bilety do Meksyku, zostało nam niewiele czasu, a jeszcze w planach kilka parków narodowych. Nowo wynajętym samochodem przecięliśmy stan Waszyngton, Oregon, Idaho do Wyoming. Po drodze wypadł nam przystanek w miasteczku Roslyn, które grało… miasteczko Cicely w „Przystanku Alaska” (i kolejny wątek, którego małolaty nie znają). No więc w Roslyn jest Cafe Roslyn i ma na ścianie prawie ten sam mural z wielbłądem, brakowało tylko samotnego łosia z czołówki przechadzającego się główną ulicą.

Uwielbiam obserwować ludzi. I pod tym względem Stany dostarczają mi nieustannej pożywki swą różnorodnością. Kowboje z wielkim wąsem i pekaesami, jakby żywcem wyjęci z filmów, siwobrodzi motocykliści, spowici w skóry i wszelkie atrybuty grozy, amisze w swoich strojach rodem ze skansenu i wszelkiej maści kolorowe ptaki w każdym możliwym wieku i płci. Trochę jakby wciąż chodzić po planie filmowym, z domieszką statystów „people of Walmart”. (Nota bene – po „people of Walmart” spodziewałam się po tej sieci wszystkiego najgorszego, a tu takie pozytywne zaskoczenie).

Krajobraz zmieniał się znowu z każdą godziną. Iglaste lasy, powoli zamieniały się w łagodne wzgórza, w końcu wielkie puste płaskie przestrzenie, pola, prerie. Niesamowita jest skala – coś, co wydaje się blisko na mapie oznacza cały dzień jazdy. Jedziesz i jedziesz, i jedziesz nie spotykając żadnej ludzkiej siedziby, a nawet jeśli pojawi się samotne zabudowanie, to zastanawiasz się, jak tu można mieszkać na takim odludziu.

2 noce minęły w motelach na trasie, Szymon wypuszczony z auta biega boso po mokrej trawie jak młody źrebak. Wczesnym rankiem zwijamy się upolować camping w parku Teton. Do kempingu Jenny Lake jeszcze przed 8 rano stoi ogon samochodów, jedziemy dalej. Zajmujemy miejsce  w Signal Mountain, mamy namiot nad samym jeziorem Jacksona z widokiem na ośnieżone Tetony. Robimy wszystko na opak w tej podróży – kiedy w Polsce było zimno, my smażyliśmy się w 40 stopniach, teraz kiedy w Warszawie ponad 30 u nas nad ranem w namiocie gile w nosie zamarzają, wokół ośnieżone szczyty a w planach park narodowy nomen omen Glacier.

Mamy znowu bear boxy, co więcej – zaopatrzyliśmy się również w spray na misie. Właściwie odkąd zobaczyłam na żywo, to już nie misie, tylko niedźwiedzie. Jesteśmy w krainie, gdzie poza czarnymi niedźwiedziami, można spotkać też grizzly. Poza tym łosie, bizony, bobry, jelenie i wapiti ( po angielsku „elk”, też jeleniowate).

Kolejne dni upływają nam na eksplorowaniu wielokilometrowych tras. Jeziora, lasy, barwne łąki. Pierwsze stado bizonów spotykamy już wieczorem. Innego dnia stado elków. Przed kempingiem zbiegowisko, na pobliskim wzgórzu pojawiła się czarna niedźwiedzica z młodymi. Przez moment miga nam mały niedźwiadek, a potem znika w krzakach. To pewnie ten sam, który poprzedniego dnia przeparadował z mamą i rodzeństwem za naszym namiotem.

Przeżyliśmy też porządną burzę z piorunami w namiocie, zastanawiając się, czy będzie przewracać drzewa i lepiej wiać do auta, czy jeszcze nie. I my, i namiot przeszliśmy porządny chrzest bojowy, więc teraz nic nam nie straszne (no chyba, żeby niedźwiedź postanowił do nas zajrzeć).

Noce zimne, woda w jeziorze lodowata, ale jest pięknie!

Po dwóch stronach granicy. Seattle vs Vancouver.<< >>Yellowstone. W krainie gejzerów i gorących źródeł.

About the author : Maja