Pociągiem do Chicago

Oddaliśmy drugi samochód w pięknym mieście Whitefish i obładowani jak wielbłądy (poza dotychczasowymi plecakami doszło dobro kempingowe – namiot, śpiwory, maty, itp) udaliśmy się na pociąg. Dla urozmaicenia postanowiliśmy przeciąć Stany Zjednoczone Amtrakiem jadącym wzdłuż granicy z Kanadą połączeniem o majestatycznej nazwie „Budowniczy Imperium”. Budowniczy okazał się srebrnym, piętrowym składem, z dużymi rozkładanymi fotelami, specjalnym wagonem widokowym z ogromnymi oknami, wagonem restauracyjnym i dość oryginalnym planem podróży, a jeszcze oryginalniejszymi pasażerami.

Jechało kilka rodzin mennonitów lub amiszów (nie umiem ich rozróżnić, ale przyglądam im się z fascynacją), grupa mocno rozochoconych pań po 50tce świętujących urodziny koleżanki w tych samych jaskrawych strojach, młody człowiek w wielkich słuchawkach, z rozbieganymi oczami i z większą ilością ekranów, niż może udźwignąć uwaga jednego człowieka, kilku reprezentantów malowniczych wąsów połączonych z zaczeską i końskim (albo mysim) ogonkiem, rzesza młodocianych zazwyczaj wklejonych w ekrany, bez łączności ze światem (poza dziećmi mennonitów/amiszów – te jakoś nie potrzebowały ekranu to udźwignięcia dwudniowej podróży pociągiem).

Tempo podróży jest równie majestatyczne, co sam pociąg i jego nazwa. Na każdej stacji konduktor ogłasza przerwę na papieroska lub rozprostowanie kości, ogłoszenia parafialne o godzinach otwarcia kawiarni lub zamówienia kolejkowe na lunch tudzież kolację. Krajobraz za oknem dość jednostajny, dużo czasu na kontemplację. Drugiego dnia wieczorem, z kilkugodzinnym opóźnieniem dotarliśmy w końcu do Chicago. Po Vancouver, było to drugie miasto, które odwiedziliśmy ze względów rodzinnych i podobnie jak poprzednim razem było świetnie. Co więcej chłopcy odkryli sklepy, w których całe regały polskiej żywności, więc przez kolejne dni zajadali na zmianę pierogi, kiełbasę, pasztet, sernik i… kisiel.


Star Trek<< >>Ale Meksyk!

About the author : Maja