Trudna miłość
Z tym Meksykiem mam tak, że albo mnie zachwyca, albo tak męczy, że zwiałabym choćby dzisiaj. A potem wpadam na coś, co znowu mi się podoba. I tak w kółko.
Pierwszy raz wszyscy mamy jakieś problemy zdrowotne – gorączki, katary, zatoki, rozstroje żołądka, bolące trzewia, popsute kolano daje do pieca. Niby zwolniliśmy tempo, ale kiedy wieczorem sprawdzam złe kilometry wychodzi na to, że znowu pękło ponad 10. No i te schody. Dlaczego wszystkie ruiny muszą składać się ze schodów? Jako, że przeciętny Meksykanin jest niższy od nas o głowę, wyzłośliwiam się, że to musi być jakaś rekompensata za nikczemny wzrost, budowali te schody, żeby na innych patrzeć z góry. Kiedy już się powściekam, zagryzając zęby nad zbolałym kolanem i wdrapię na te cholerne schody, widok z góry rekompensuje wszystko.
Stolica Meksyku jest naprawdę wielka. Udało nam się upolować miejsce w samym centro historico. Pierwsze wrażenie – morze, bezkresny morze domów. I bezkresne morze bazarów. Każda ulica Mexico city to niekończący się sznur stoisk. Trochę jak u nas w latach 80-tych, kiedy w Warszawie główne ulice zastanowione były straganami ze wszystkim. Z jednej strony piękne stare kamienice, poniszczone, zapuszczone. I murale, wszędzie murale. Obowiązkowo z Fridą i matką boską z Gwadelupy, ale przekrój obrazów bardzo szeroki. Nad tym wszystkim wiszą barchanowe gacie, maski luchadorów, kosmetyki, flagi, perfumy, biżuteria i bóg wie co jeszcze.
Śmierdzi gównem. Nerwowo oglądam buty albo zastanawiam się czy to z emocji nie kontroluję zwieraczy, a może to kolejna iteracja sensacji żołądkowych. Ale nie! (Co za ulga). W całym Meksyku papier toaletowy wrzuca się do kubełka, nie do sedesu. Nie wiem, czy to aromaty tych kubełków czy kiepskiej kanalizacji, ale są miejsca, że wieje g…rozą. 😉
W weekend ulicami centrum przelewa się morze ludzi. Jest tłoczno jak na koncercie. Różnica taka, że część uczestników idzie wpatrzona w telefon i poluje na pokemony.
Czasami tłum układa się w kółeczko, tyle tylko by zmieściło się kilku muzyków i kwadrat pustej do przestrzeni do tańczenia. Muzyka jest wszędzie, a tam gdzie się pojawia na żywo od razu znajdzie się ktoś, kto tańczy. W parze. Muzyka jest zaraźliwa i jeśli postoję choć chwilę, zaczynam się bujać, nie ważne czy grają klasyków rocka czy lokalne przeboje.
Oprócz muzyki jest straszliwy hałas. Poza muzyką na żywo jest mnóstwo głośników wystawionych na ulicę. Każdy gra swoją nutę, jakby jutra miało nie być. W każdej kawiarni czy jadłodajni ryczy telewizor. Ciągle ktoś krzyczy, zachwala swoje towary i usługi. Bułki, świeże bułki, teleeefooony. Albo pokaz fakira kładącego się na środku wagonu metra na tłuczonym szkle, a chwilę później wałki do włosów i wsuwki.
Ten folklor poza tym, że męczący ma też swój szaleńczy urok, a miałby jeszcze większy, gdyby ludzie się uśmiechali. Jeśli już kogoś poznasz – ludzie są przemili. I bardzo pomocni, nawet jeśli słabo albo nie mówią po angielsku. Ale tak na ulicy ludzie się gapią często w sposób, którego nie zaznałam do tej pory w żadnym innym kraju tej podróży. Nie szukamy wrażeń, jesteśmy czujni i w ciągu całego pobytu w stolicy zupełnie bezpieczni, ale niesmak pozostaje.
Dużo smaków za to jest w muzeach. Królowa jest zachwycona. Czy to artes populares, czy muzeum antropologiczne, czy dom Fridy – czuję się, jak dziecko, które ktoś puścił samopas po fabryce czekolady. Która to czekolada jest zresztą (genialnym) meksykańskim wynalazkiem. Nie wiem, jak chłopaki, ale czuję, że jeszcze tu wrócę.