Nowy Jork
Bałam się wizyty w Nowym Jorku z kilku powodów. Że wielkie, przytłaczające miasto, że przedrogo (a przecież podróżujemy niskobudżetowo), że to już ostatni przystanek przed powrotem do domu, w końcu, z powodów osobisto-prywatnych, o których nie chcę się tu rozwodzić. Mowią, że Nowy Jork albo się kocha, albo nienawidzi. Gdybym musiała w nim mieszkać, to pewnie bym go serdecznie nie znosiła, ale jako miasto do zwiedzania okazał się być bardzo ciekawy.
Po pierwsze i przede wszystkim – muzea. Spędziłam trzy bite dni w Muzeum Historii Naturalnej, w Moma i Met. Uważam, że Amerykanie są świetni w muzea (może tylko Getty w Los Angeles mnie rozczarowało). Właściwie miałam i nadmiar, i niedosyt – po całym dniu kwadratowa głowa, ale jednocześnie wróciłbyś po jeszcze, bo nie wszystko da się zobaczyć za jednym podejściem.
Poza muzeami Broadway. Kiedyś w internetach widziałam zajawkę spektaklu Król Lew. A Król Lew to taki film, na którym się wzruszam już na piosence otwierającej, a tu opcja w teatrze. Trudno – trzeba wydać miliony złotówek, ale zobaczyć trzeba. Spektakl jest absolutnie wspaniały, wiernie odzwierciedla film. I muzyka, i kostiumy, i scenografia – jak dla mnie wszystko było fantastyczne.
Po spektaklu wychodzę prosto na Times Square i zostaję oślepiona. Ilością migoczących bilboardów zabiegających o uwagę, tłumem ludzi przelewającym się w każdym kierunku. A jednocześnie patrzę i myślę sobie, że w mojej wyobraźni to miejsce było dużo większe. Podobnie, kiedy przechodzimy pod Empire State Building Tytus rozgląda się i pyta nieco rozczarowany – to jest to? To ja wolę nasz Pałac Kultury. Na ulicach tłoczno, przyjeżdżanie do NY samochodem oznacza długie godzimy w korkach, (umiejętność jazdy po warszawsku okazuje się być bardzo przydatna), a wyjeżdżanie, zwłaszcza w piątkowe popołudnie to gehenna. Na zachód od Manhattanu, na rzece Hudson jest granica stanu i po drugiej stronie rzeki jest już New Jersey. Tam już metro za bardzo nie dojeżdża, więc albo płacisz 15 dolców za przejazd mostem, albo 30 za kolejkę. To by wyjaśniało kwestię korków.
Manhattan, Brooklyn, Bronx to są miejsca, o których chyba każdy słyszał, widział w filmach, czytał w książkach (choć w sumie to tak, jakby cały świat miał jakieś skojarzenia z Białołęką czy Mokotowem). A jednak to zupełnie co innego zobaczyć je na żywo i doświadczyć na własnej skórze. Podobnie World Trade Center – ogarniają mnie dreszcze, ilekroć przypomnę sobie, jak staliśmy sparaliżowani przed telewizorami patrząc na płonące wieże WTC. Takie same dreszcze odczuwam stojąc przed pomnikiem-fontanną. Jak wiele tamto wydarzenie zmieniło w naszych życiach.
Szlajamy się po ścisłym (i ściśle zabudowanym) centrum. Dzięki Agacie udaje nam się zobaczyć Nowy Jork z bardziej Żoliborskiej perspektywy i to jest naprawdę ładny obrazek. Zwłaszcza w towarzystwie pięknych motyli. Cieszy mnie ta różnorodność ludzi i miejsc, zachwycają mnie momenty spontanicznych interakcji i takiej zwykłej uprzejmości, której w Polsce bardzo często brakuje. Z pewnością będzie to jedna z tych rzeczy, za którymi będę tęsknić.