Nic dwa razy*
Nie wiem kiedy mijają kolejne tygodnie i musiała nadejść pandemia, żebym znalazła chwilę czasu na pisanie. Teoretycznie został mi do końca niecały miesiąc. Teoretycznie, bo kto może wiedzieć jak w kolejnych tygodniach będzie wyglądał transport. Jutro, za tydzień, czy za miesiąc. Nie wiem jak to będzie z moim powrotem ani z tym co po powrocie, ale podchodzę do tego ze spokojem. Zamartwianie się na zapas i planowanie teraz czegokolwiek nie ma sensu, dostosuję plany do okoliczności. Póki co humor dopisuje, bo tylko ze spokojem i dystansem możemy przetrwać to zamieszanie. Poszłabym na spacer albo popływać, u nas niestety nie można nawet tego. Żarcia aż nadto, bo ile się je w jednoosobowym gospodarstwie, o zapasach papieru toaletowego nie wspomnę. Internet dostarcza tylu memów, że po dwóch dniach z ulgą siadam do przyswajania teorii.
Dzień kobiet odświętowałam schodząc pod wodę w gronie kobiet, a jak się potem okazało był to też setny nur, więc powód do świętowania podwójny. Pewnie, gdybym liczyła każde wejścia do wody, zebrałoby się ich więcej, ale doprawdy te pominięte nadałyby się na książkę z elementami absurdu i grozy. Pogoda potrafi zaskoczyć nawet pod wodą, ale wciąż największą niespodzianką są ludzie. Dość szybko uczysz się rozpoznawać reakcje u innych – kto z czym może mieć problem, kto sobie poradzi, a kto będzie panikować. Mam też pracę nad sobą, bo czuję odpowiedzialność za innych, a wraz z przypływem wiedzy rośnie świadomość własnych ograniczeń. To zabawne uczucie, zwłaszcza kiedy porównam z dumą, jaka mi towarzyszyła kilka lat temu po zrobieniu kursu dla tzw. „zaawansowanych”. Piszę to w cudzysłowie, bo to jak z robieniem prawa jazdy. Zdasz egzamin i wydaje Ci się, że jesteś kierowcą, możesz legalnie wyjechać autem na ulicę, ale tak naprawdę uczysz się jeździć przez kolejne lata.
Zaczęłam zauważać fizyczne zmiany. Chyba faktycznie ciuchy trochę luźniejsze, chociaż jem dużo więcej i kaloryczniej niż w domu. Dwie butle w rękach i można iść bez zadyszki. Mimo obciążeń – przestały mi dokuczać rozwalone w podróży kolana, albo to codzienne zakwasy (nie wiedziałam, że można mieć zakwasy w palcach) przytłumiły wszystko inne.
Przestałam się rozsypywać fizycznie, za to zaczęłam się bardziej wzruszać. Może to jakaś choroba oczu, że się tak pocą przy byle okazji. Chłopaki przylecieli do mnie na tydzień – oko mokre. Szymek zdobył pierwsze szlify nurkowe – oko mokre. Obcy pan oświadczył się pani pod wodą – oko znowu mokre. Coś czuję, że przy wyjeździe mogę ryczeć jak bóbr.
Samodzielne schodzenie pod wodę to za każdym razem mieszanka różnych emocji, jak różne jest każde nurkowanie. Mam ochotę wrzeszczeć ze szczęścia pod wodą za każdym razem, kiedy pojawi się niespodziewanie wielka płaszczka czy rekin. Oduczyłam się je ganiać z kamerą, zamiast tego obserwować. Podobnie jak w podróży, kiedy dane nam było oglądać zwierzęta w ich naturalnym środowisku – każde takie spotkanie to wdzięczność, szacunek i wzruszenie.
* Pozostając przy wzruszeniach, tytuł nutki kradziony z wiersza Wisławy Szymborskiej, którego początek towarzyszy mi ostatnio:
Nic dwa razy się nie zdarza
i nie zdarzy. Z tej przyczyny
zrodziliśmy się bez wprawy
i pomrzemy bez rutyny.
Choćbyśmy uczniami byli
najtępszymi w szkole świata,
nie będziemy repetować
żadnej zimy ani lata.
Żaden dzień się nie powtórzy,
nie ma dwóch podobnych nocy,
dwóch tych samych pocałunków,
dwóch jednakich spojrzeń w oczy.