smak lukrecji
Grzechem byłoby mówić, że pandemia nam dokuczyła. 1/3 roku spędziłam na Lanzarote, chłopaki dolatywali do mnie dwukrotnie. W okienkach między kolejnymi falami wirusa w koronie udało nam się polecieć do Sztokholmu i ponurać w Egipcie. Podróżowanie wchodzi w krew, ale przemieszczanie samolotem stało się zbyt szybkie i tęskniliśmy za byciem w drodze, powolnym pokonywaniu kilometrów i absorbowaniem powoli zmieniających się krajobrazów.
Pękliśmy 7 000 km po Skandynawii. Odwiedziliśmy po drodze dawno nie widzianych znajomych, sprawdzaliśmy zmieniające się przepisy covidowe w poszczególnych krajach. Dziwnie było obserwować, jak u jednych trzeba być zamaskowanym, u innych zupełnie nie. Na jednych granicach nikt nas nie oglądał, na innych skanowali nasze szczepienne poświadczenia.
Ale przede wszystkim ‘nudne’ krajobrazy, kampery, potworne ilości komarów, czerwone, szare i żółte domki z białymi okiennicami, fiordy no i białe, niewyspane noce, kiedy słońce o północy nie dotyka nawet linii horyzontu, tylko przesuwa się poziomo i potem, gdzieś po drugiej zaczyna piąć się w górę. No i jeszcze lukrecja, której do tej pory serdecznie nie znosiłam, a teraz odczuwam jakąś perwersyjną przyjemność jedząc szare lody i słone żelki.
Być może to był ostatni wyjazd w komplecie. Tytus już na wylocie, w swoich sprawach i zajawkach. It’s not sexy anymore jeździć z rodzicami. To naturalne i z jednej strony cieszę się na maxa, że ma swoje plemię i swoje zajawki, ale też trochę smuteczek.